Moja dieta poszła się tak jakby jebać. Nie, nie dlatego, że zawaliłam czy coś. Po prostu staram się nie mieć czasu, tylko po to żeby nie jeść. Żeby czuć tą pustkę. Żeby nie wyobrażać sobie tych kalorii, które rozmieszczają się po miom ciele. Wiszą na bokach, nogach, ramionach, twarzy. Próbowałam choć trochę jeść regularnie. Ale po co? Nie umiem tak, chyba nie chcę. Chcę, żeby w tabelce z kaloriami zjedzonymi w danym dniu było jak najmniej. Żeby nie było ich w ogóle. Żeby każda kratka była zakreślona na zielono a nie na pomarańczowo, gdy przekroczę limit kalorii. Wstaję później, tylko po to żeby nie jeść. Wracam po porze 'obiadowej', żeby ominąć te sto dwadzieścia kalorii, które są w activi. Wieczorem tonę w książkach lub internecie, tylko po to, żeby nie zjeść tych dwóch kromek chrupkiego pieczywa, które ma przecież tylko dwadzieścia jeden kalorii. Albo inaczej, AŻ dwadzieścia jeden kalorii. Wolę zieloną herbatę, gorzką, zdrową, bez kalorii. Czarną kawę, przyspieszającą trawienie i dającą mi dużo energii. Wodę, która wypełnia żołądek. Wolę pomalować paznokcie, niż trzymać w ręku jedzenie, potem je żuć, żuć, żuć i dojść do wniosku, że tak na prawdę jego nie chcę, że chcę wyglądać jak wszystkie thinspiracje. Piękne, chude. Przeraźliwie chude.
Na zdjęciu jakaś laska, ktorą znalazłam na lookbook'u.
Wzięło mnie na rozkminy.
xoxo, pierdolnik.