photoblog.pl
Załóż konto

 

Z opowiadania Józefa Kreta - "Dzień w karnej kompanii" - ciąg dalszy.

 

 

"Do obiadu stanęliśmy w szeregach dziesięcioosobowych. Nie posiadałem żadnego naczynia, jak również nie widziałem wokół żadnych zbędnych misek czy czegokolwiek, do czego można by pobrać zupę, którą za chwilę zaczną wydzielać z kotła. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że mogę stracić jedyny posiłek, umożliwiający podtrzymanie resztek sił. Na twarzach kolegów z wczorajszego zugangu (*nowo przybyli więźniowie) dostrzegłem rozpacz z tego samego powodu. Myśl gorączkowo pracuje nad wynalezieniem sposobu, który by pozwolił spożyć upragnioną zupę. Gdyby kapowie pozwolili, można by pożyczyć miskę od kolegów, którzy wcześniej zjedzą... Ale nie pozwalają, bo przecież w tym też tkwi "metoda".

W pewnej chwili ktoś szarpnął mnie za rękaw. To Bronek Stępniak podał mi jakąś starą puszkę z konserw. Znalazł ją w czasie pracy i przezornie zabrał, wiedząc, że wczorajszy zugang nie otrzymał naczyń. Byłem uszczęśliwiony posiadaniem puszki i świadomością, że Bronek o mnie pamięta.

Jeden z kapów nalewał zupę, inny stał obok z kijem i popędzał jak przy pracy.

- Los, los! - krzyczeli.

Moi koledzy brali zupę do czapek, starając się przy tym tak manipulować dłońmi, by jak najmniej zupy wyciekło.

(...)

Gwizdek Molla ogłosił koniec przerwy. Na ten znak wszyscy musieli zerwać się momentalnie na nogi i biegiem udać się na miejsca pracy. Toteż poderwaliśmy się i zaczęliśmy biec, gdy powtórny, kilkakrotny, urywany gwizdek Molla zatrzymał nas w miejscu. Moll był niezadowolony z powodu kiepskiej, jego zdaniem, sprawności zbiórki. Tym samym znalazł oczywiście pretekst do szykan. Kapowie ścisnęli mocniej kije w garści. Zaległa groźna cisza oczekiwania, wzrok wszystkich utkwiony był w Molla. Wreszcie gwizdek przerywa ciszę. Każdy zerwał się i pobiegł z szybkością, na jaką mu tylko pozwalały siły. Właśnie tego momentu oczekiwali kapowie. Jak szakale rzucili się na nas, bijąc gdzie popadnie.

(...)

Kiedy dobiegłem do mojego odcinka pracy, zastałem tam trupa, przykrytego taczkami. Był to towarzysz, którego minąłem biegnąc na obiad. Gdybym był słabszym biegaczem, najprawdopodobniej i mnie spotkałby jego los. Czy cieszyć się życiem, czy zazdrościć zabitemu? Zabrałem się szybko do roboty, żeby nie zwrócić uwagi rozbestwionych w czasie obiadu kapów. Jeden z nich kazał mi złożyć trupa w pobliżu wozu. Nie mogłem sobie dać rady z przeniesieniem zwłok przez rów, więc zdzielił mnie kijem przez plecy, ale przydzielił do pomocy drugiego więźnia. Dokuczliwy upał tak nas osłabił, że ostatkiem sił dowlekliśmy martwe ciało na wskazane miejsce. Położyliśmy je obok trupów leżących pod krzakiem niskiej, rosochatej wierzby. Większość zwłok to ci, którzy ugrzęźli w błocie, przeprawiając się na drugą stronę kanału podczas poobiedniego biegu. Kapowie nie pozwolili im już wygrzebać się z błota. Spostrzegłem opodal kapo "dachdeckera" (Karl Langenhagen z Hanoweru). Wsparty jedną ręką o wóz na drążku, położonym w poprzek szyi leżącego pod nim więźnia, uginając kolana kołysał się rytmicznie z obojętną miną,, nie zważając, czy ofiara jeszcze żyje, czy też już dawno uduszona, wyzionęła ducha."

 

 

/ Wspomnienia więźniów obozu oświęcimskiego / Państwowe Muzeum w Oświęcimiu

 

 

Dodane 20 LUTEGO 2024
406