Juhu, wróciłem.
To był dobry dzień.
Ta w gruncie rzeczy bardzo banalna myśl zaświtała mi w głowie jakoś późnym popołudniem. Zainspirowana została przez błahe zdarzenie, kiedy w swoim stylu przecinałem w nieodpowiednim miejscu uliczkę w drodze do domu i usłyszałem charakterystyczny dźwięk załączanego silnika. Obróciłem więc swoją głowę w tym kierunku, wszak byłem na owej uliczki środku. Częściowo oślepiony przez słonce, dostrzegłem na stojącego parę kroków ode mnie samochodu masce napis, który w tamtej chwili niespecjalnie rad byłem zobaczyć. Policja. Nogi poniosły mnie dalej, absolutnie nic sie nie stało i tak sobie pomyślałem, że to w sumie szczęśliwy dzień.
Choć może lepszym słowem byłoby tu: dobry, czy udany. Nie, żeby zdarzyło się coś szczególnie dobrego, albo sprawy potoczyły się w wyjątkowo korzystny dla mnie sposób, co sprawiłoby, że byłaby jakakolwiek okoliczność uzasadniająca zapamiętanie dzisiejszej daty. Ot, zwykły nienawidzę-poniedziałków-poniedziałek, który zaczął się wściekle rano, epatując wizją długich godzin na wydziale. Oczywiście zjawiłem się na przystanku zbyt wcześnie. Oczywiście nie było gdzie tyłka posadzić w autobusie, ba! - nie było specjalnie czego się złapać. Nawet awaryjne cycki odpadały, bo same chłopy wokół, jak na złość.
Oczywiście zgubiłem obie baterie, które posiadałem, więc przekazałem Bogusi dyktafon bez nich - a moim skromnym celem było oddać w stanie lepszym, niż dostałem, bo gotowym do natychmiastowego użycia, bez konieczności obczajania własnego źródła zasilania. Oczywiście, poranne ćwiczenia okazały się jedynie wprowadzającymi w przedmiot (w około pół godziny), co oznaczało wizję wyczekiwania tysiąca lat na kolejne zajęcia.
Jednakże od tego momentu nagle rzeczy zaczęły się lepiej układać: jakieś banalne konwersacje, zabijające czas pozostały do wykładu, sam wykład też taki trochę z dupy, bo prezentacje przesyłane są na maila, więc mogłem pouzupełniać wcześniejsze notatki, następny wykład zaś może nie był porywająco ciekawy tematycznie, lecz prowadząca nie zawiodła i w swoim stylu raz po raz rozbrajała wszystkich na sali anegdotkami i dowcipami, na sam koniec zaś wyjątkowo krótkie ćwiczenia, które bardziej były wykładem, a już najbardziej stanowiły one-man-show nauczyciela specjalnego (to chyba się rozróżnia, jak ktoś naucza w specjalnej... tak myślę), ściągniętego na kierunek by poprowadził jakieś dwa przedmioty, który nazw zupełnie nie kojarzę, a który w jeszcze większym stopniu sypał swoimi anegdotami i opowieściami, które skutecznie sprawiły, że i tak skrócone zajęcia były nie tylko błyskawiczne, ale momentami też zabawne. Fajna rzecz.
"Na horyzoncie dużo energii" jak stwierdziła jedna znajoma.
Tak, niewątpliwie.
Do zużycia.
Sobota, 9:40
Jak zwykle, kiedy próbuję zabrać się do pracy, zacząłem po krótkiej chwili zwracać uwagę na wszystko dookoła. Tym razem uwagę moja przykuło... nie jestem pewien, jak to określić, swoistość? Chyba nie. Bardziej to, jak typowy jest to poranek, zwykły, codzienny, cokolwiek. Rześkie powietrze wpada przez otwarte okno wraz z dźwiękami pracującej gdzieś w oddali piły tarczowej, za oknem zaś wierzchołki drzew, dość nagich o tej porze roku, na szarym tle zachmurzonego nieba.
Pierwszą część notki miałem dodać jako samodzielną notkę, lecz naturalnie zapomniałem o niej. Pochodzi z poniedziałku, tak więc troszkę sobie poczekała. Za moment wezmę się za przerabianie licencjatu, potem poszukam w mrocznych otchłaniach dysku jakiegoś zdjęcia, a co dalej, to się zobaczy.
Tak licencjacie, chwilunia jeszcze i się za ciebie wezmę. No nie patrz tak na mnie, momencik. Przecież nie zrzucę cię na podłogę, byś przeleżał tam między jakimiś przypadkowymi papierami kolejny tydzień. Zrobię z ciebie prawdziwą pracę naukową, taką, że świat padnie na kolana z zachwytu... albo sama tylko komisja, bo nie jestem aż tak łasy zachwytów, by zaraz onieśmielać miliony istnień. W sumie, mam jeszcze jedną rzecz do zrobienia najpierw. No i sprawdzę pocztę, a nóż widelec coś ważnego, ale potem już tylko ty i wyłącznie ty, rozdziale. Może przy okazji przesłucham jeden album.
Trafiłem przypadkiem na pewien teledysk, na którym muzyka jakoś nie porywa specjalnie, ale refren wpada w ucho i może reszta albumu będzie równie dobra albo lepsza. Zdarzało się przecież, i zdarza, że jakiś utwór czy dwa okazują się perełkami dla naszych muzycznych upodobań i trafiają do serca o wiele skuteczniej niż singiel mający ów album promować i pociągnąć jego sprzedaż. W sumie, linknę, o tu, bo czemu nie, teledysk o którym pisałem przed chwilą. Nie pasuje mi jakoś ta solówka, swoją drogą.
A, tak, licencjat, sorry. To jak z tym terminem-widmo na złożenie dokumentów dot. ub. praktyk. Taki Latający Holender terminów. Cisza, spokój, jebs! - termin.
O, może jakieś wyjaśnienie. Może nie pisałem.
Morze. Nawet łączy się z tym holendrem.
Otóż wchodzę sobie do szatni środowego poranka, zadowolony z życia i takie inne, a tu nagle Patrycja wspomina o dzienniczku i dokumentach i Gackiej i to wszystko w jednym zdaniu. Złożonym. Nie pamiętam, jak złożonym, w każdym razie z pewnością złożonym. Traf chciał, że z Gacką mam w tym semestrze paskudne ćwiczenia. Nie, żeby tematyka mi nie leżała - logopedia z materiałem skoncentrowanym na emisji głosu, czego tu nie kochać - ale przebrnięcie do końca semestru zapowiada się ciężko i pracowicie, a oba te określenia w odniesieniu do jakiegoś przedmiotu spadają jak grom z jasnego nieba na tym kierunku. Co? Przygotowywać się, odpowiadać, prezentować? Ale jak, dlaczego?! Taka Kinder-niespodzianka, z tym że czekolada jest biała, a w środku zamiast zabawki masz zapierdziel.
Aaaa, tak, licencjat. Już, chwila.
return 0;