słucham piosenek mających poruszyć tą czułą strunę w mojej duszy. mają sprawić ból i cierpienie, i tęsknotę za czymś, czego nigdy nie miałam. I fell out of heaven to be with you in hell. i widzę siebie z Nim, coś, czego nigdy nie miałam i to boli i boli i tak sprawiam sobie te masochistyczne cieprienia psychiczne. potem jeżdżę zamulona autobusami, kroczę tym dziwnym krokiem, z głową uniesioną, ze słowami na ustach, pokrywam się dreszczem i tak się męczę i męczę i wreszcie coś czuję.
a potem idziemy po ulicach śródmieścia, wśród kamienic, naćpani uczuciami, jesteśmy młodzi i piękni, jesteśmy królami kamienic, trzymamy sie za ręce i majaczymy piosenki, może i The Raveonettes, artyśi.
artysta i amatorka, która myśli, że posiada gdzieś głęboko jakieś zdolności i będzie mogła kiedyś zasłużyć na miano artysty.
ale jestem tylko ja-nikt. siedzę i kiwam się przy Lust w masochistycznym transie, bazgrołami zapełniam szkicownik i chowam je do teczki, by nikt ich nie zobaczył i mówię sobie, że kiedyś będę malować i rysować przepięknie, choć dobrze wiem, że "kiedyś" nie istnieje i jest tylko jednym z lepszych kłamstw, którymi mnie karmiono. którymi karmię się czasem sama.
obietnica "kiedyś". pięknego "kiedyś".
i nie było nas wcale wśród kamienic.
byłam tam tylko skradająca się ja, niewolnik ulic.
ląduję znów na łóżku przy Lust i nie wiem na co mi w ogóle to prawdziwe życie.
potrafię żyć w swojej głowie, przeżywać mocno i intensywnie, nie wychodząc na zewnątrz i nie będąc sobą.
stworzyłam świat, który stał się moją rzeczywistością, spychając ten prawdziwy na bok.
przestaję istnieć, bo nie jestem tam bohaterem.
oni wszyscy mają się tak dobrze.