Cicho stąpam bossymi nogami po rozsypanym proszku na podłodze. Odkręcam kran. Zanurzam się w wodzie, egzystuję. Z niemiłosierną cierpliwością wpatruje się w gnijącą biel sufitu. Utknęłam w rozsypanych ścianach, w ponurym odbiciu lustra. Codziennie krążę monotonicznie po tarczy własnych dni, czasami gdy skończy się moc działającej baterii dostrzegam niewidzialne zależności w suche dni, ale w tej chwili zatapiam się w bladości własnej twarzy, w fiolecie okolic oczu. Kim jestem?
Bez ciebie jestem cieniem na ścianie, znikam, gdy nie świeci słońce. Twoja zwierzęcość jest moją zwierzęcością. Czasami potrzebuję tylko wzniosłych słów, by dostrzec ciepło dłoni, ogrom piękna istniejącego w atomach pozornych śmieci. Jestem, bo tylko twój byt sprawia, że oddycham, bo jesteś moim nieodłącznym złudzeniem, niewidzialną orbitą po, której stąpam chwiejnie. Nawet, jeśli wygra cielesny popęd i pustka świata. Nic nie zmieni sensu egzystencji, który daje mi siłę.
Małpie dłonie, prymitywne spojrzenia w chwilach grozy i nienawiści nie budzą we mnie długotrwałego wstrętu. Coś niezwykle silnego wypycha mnie z mizoginistycznych skłonności, mimo że znam ogrom i uniwersalność egozimu. Może to chemia krążąca w umyśle,a może zupełnie odmienna strona tajemnicy.
Jesteś i mogę cieszyć się z twej obecności, jesteś, a ja wyrywam ciało z niebezpiecznych narzędzi.