<Stambuł cz. VI, na zdjęciu: Mara, Marketa, Ja i Tomek we wnętrzu Yerebatan Sarnici>
Po przekroczeniu bramy znaleźliśmy się w pięknym ogrodzie, a tuż za nim jako grupa teoretycznie zorganizowana szybko przekroczyliśmy wrota do tego pięknego budynku :) Po drodze udało mi się pogadać z turkiem mówiącym ze świetnym brytyjskim akcentem, który conieco wiedział o Polsce, a później dość szybko załatwił nam anglojęzycznego przewodnika: słowem wyjaśnienia, zwiedzanie pałacu odbywa się tylko z przewodnikiem, a ponadto w całym kompleksie obowiązuje zakaz robienia zdjęć, przestrzegany jeszcze ostrzej niż w innych miejscach tego typu które widzieliśmy! Cały czas prawie towarzyszyło nam trzech strażników, co utrudniło nam znacznie robienie fotek...ale nie uczyniło tego niemożliwym, więc kilka fotek udało się nam z lepszym lub gorszym efektem strzelić :D
Sam pałac po prostu OLŚNIEWA. Wszystko prawie kapie złotem, kryształem, i marmurem, jednakże nie ma tutaj miejsca na przesyt czy tandetę - wszystko jest idealnie wysmakowane, a wrażenie piękna dopełnia jeszcze symetria, która towarzyszy nam od wejścia do końca pobytu: do pałacu Dolmabahce nawet prezenty przysyłano w parach, aby nie zakłócić idealnej harmonii tego pięknego budynku!
Pałac zauroczył i przekonał mnie do siebie w moment, pozwalając mi dośc szybko zrozumieć, dlaczego zamieszkał tutaj sam Ataturk i jak fantastycznie musiało mu się tutaj żyć :D
Nasz przewodnik ze strasznie zmanierowanym brytyjskim angielskim był spoko gościem i raczył nas wieloma ciekawostkami: chociażby o tym, że wbrew obiegowej opinii Sułtani nie mieli niewiadomo ilu żon(niektórzy mieli nawet tylko jedną!), a harem to nie żadne pomieszczenie z milionem lasek zgromadzonych tam w wiadomym celu, tylko po prostu prywatna część pałacu, gdzie wstęp mieli tylko członkowie rodziny sułtana i służba: notabene, to jeden z powodów, dla których właśnie Ottomanom udało tak długo utrzymać się przy władzy: bardzo strzegli swojego bezpieczeństwa oraz prawidłowego, nazwijmy to, przedłużania linii rodowej:)
Po wizycie w pałacu zlądowaliśmy na herbacie pod wielkim stadionem Besiktasu, żeby choć trochę odpocząć po całym dniu chodzenia;) Później wrócilismy do guest house'u i zubożeni o narzekającą najbardziej Marę ruszyliśmy zaopatrzeni w piwka nad cieśninę Bosfor, uczcić po raz kolejny nasze przybycie do Stambułu:D Tam stoczyliśmy kilka turecko-polsko-czesko-węgierskich potyczek na różne tematy:D Od uniwersyteckich, po kwestie Cyganów,bardzo drażliwą w Czechach i na Węgrzech! Ale temat jest tak rozległy że może ujmę go w innej notce kiedyś...w każdym razie na Węgrzech mają nawet organizacje zwaną Magyar Garda, która zajmuje się ochroną Węgrów przed Cyganami, a ustawki między tymi nacjami są prawie tak powszechne jak między naszymi kibicami piłkarskimi:)
Tradycyjnie padnięci wylądowaliśmy w Guest Housie i takich zastała nas tam niedziela, która zamiast miłego słoneczka przyniosła...ULEWĘ!:/ Na szczęście większość deszczu przestała padać gdy wyszliśmy z hostelu i do muzeum sztuki Tureckiej i Islamskiej doszliśmy w miarę susi:P Bez Mary i Kitti, które pakowały się przed lotem(bo Mark, Mara i Kitti wracają dzisiaj, podczas gdy my z czeszkami wybraliśmy powrót jutro). W muzeum po raz kolejny przyszło nam nacieszyć oko cudnymi przykładami sztuki islamskiej, pięknymi egzemplarzami Koranu, wysadzanymi rubinami brosz turbanów i legendarnymi dywanami, które sprawiają potężne wrażenie^^ Potem rozstaliśmy się z Markiem i po herbatce pod Galata Bridge spotkaliśmy się z Onurem, który wraz z nami udał się promem na wyprawę na azjatycką stronę Stambułu:) Tam pozakupowaliśmy, po raz kolejny oddaliśmy się niekończącym się targom, grzecznym dziękowaniem nachalnym sprzedawcom i pilnowaniem portfeli:D
Później już tylko wyprawa przez most Ataturka, tak podobny do New York Bridge i po szybkiej kolacji na Taksimie wraz z Czeszkami(bo Tomek spał u Onura) zlądowaliśmy w Mavi Guest House:) Tam uciąłem sobie dość długą pogawędkę z dzielącym ze mną od tej nocy dorm Irańczykiem:) Miło było skonfrontować moją wizję Iranu, sformułowaną w znacznym stopniu na filmi Persepolis(gorąco polecam) z rzeczywistością, która jak się okazało wiele się nie różni:) Język perski, niezrozumienie Koranu(który jest po arabsku), oraz wszędobylska hipokryzja rządzących...łącznie z zakazem spotkań międzypłciowych(chłopcy np. podczas wznoszenia rąk w meczecie pokazują na palcach godzinę o której chcą spotkać się z daną dziewczyną!), policją religijną oraz wieloma innymi zakazami. Ogólnie bardzo pouczająca sprawa i pewien bodziec do zobaczenia Iranu na własne oczy...:)
C.D.N.