Świt przepędzał mrok nocy, wracałem do domu.
Domu?
Obolała twarz piekła niemiłosiernie, było to rezultatem spotkania wściekłego drwala w barze.
Kiedyś się nauczę,
Kiedyś...
Potykając się o własnie nogi próbowałem wyłonić z ciemnych odmętów umysłu poszczególne obrazy, wizje.
Przysiadłem na ławce która pojawiła się przedemną nie wiadomo skąd, ciężka stalowa ława z popruchniałymi smierdzącymi zgnilizną deskami. Żenujący uśmieszek przebiegł przez moją twarz.
Położyłem dłonie na głowiem, wpatrzony w popękane płyty chodnika, wzór wyglądał jak niekończąca się pajęczyna, rozchodził we wszelkich mozliwych kierunkach.
Nie wiem czemu przykuło to moją uwagę.
Może ty wiesz?
Tak zdaję sobie świetnie sprawę z twej obecności czytelniku. Masz już pewnie dość mych jęków i zawodzeń? Więc przestań czytać.
Prostrzej recepty nie ma.
Sięgnowszy do kieszeni prochowca, natarczywie szukałem. Aż wreszcie znalazłem.
Chłodna gładka stal przyjemnie muskała rozpaloną skórę.
Uniosłem ów kształt ku głowie. Palec spokojnie osiadł na spuśćie.
Poczułem ciepło na skroni, i potworny hałas. Upadłem na chodnik, ruda ciecz wypełniała pęknięcia tworząc przepiękną acz osobliwą mozaikę.
Widok ten urzekł moje oczy, uniosłem się by lepiej widzieć.
Krew, jej równomierny strumień parł coraz dalej i dalej, by skończyć wreszczie w deszczowym odpływie.
Świt przepędzał mrok nocy, wracałem do domu.
Domu?