Stałem tak wpatrzony, jak me miasto płonie.
Z nieba padał popiół.
Warszawa niczym Pompeje zniszczone gniewem Wezuwiusza.
Ognisty podmuch uderzył w twarz, a biało czerwona opaska uniosła się na wietrze.
Moi bliscy, przyjaciele, moje miasto. Wszystko zniszczone, ile żyć zabranych ile cierpienia.
Jak szybko zapomnieliśmy że do zmiany świata wystarczy pragnienie jednego człowieka i rzeka krwi.
Popioły dogasały, stare miasto. Gruzy, jęki, gdzieś jeszcze słychać. Padają strzały, gdzieś jeszcze słychać nawoływania.
Jeszcze polska...
Gdzieś spośród morza płomieni i cierpienia wyłania się ona biało czerwona.
Bura od popiołów, poprzecinana kulami, zachlapana krwią. A jednak jest ocalona w tym szaleństwie.
I wtem widzę orła, jego pióra lśnią w świetle ognia niczym srebro. Chwyta ów sztandar straceńców i unosi go wysoko ponad warszawę krzepi serca, wlewa radość.
Łzy płyną po mych policzkach żłobiąc bruzdy w brudnej twarzy.
Patrzę orzeł leci na wschód przez wisłę, i tam pada strzał głośniejszy niż wszystko inne i krzyk rozgrywający serce.
Orzeł upada a wraz z nim nasz sztandar.
A potem upada powstanie...