photoblog.pl
Załóż konto
Ważne!

Zdjęcie widoczne dla użytkowników posiadających konto PRO

Kup konto PRO

Na zdjęciu barak administracyjny i brama obozowa, Stutthof.

 

 

"Już po dwóch tygodniach znalazłem się u kresu sił. Piąty już miesiąc upływa jak stale jestem głodny. Cierpię we dnie i w nocy podczas snu. Na tym tle miewam koszmarne sny. Śni mi się nieraz, jak biegam od sklepu do sklepu w poszukiwaniu chleba, którego nigdzie dostać nie mogę. To znów, że dorwałem się gdzieś do jedzenia, którym nasycić się nie mogę, a gdy się budzę, doznaję rozczarowania, kiedy uświadamiam sobie, gdzie jestem i jaka otacza mnie rzeczywistość.
Strasznie schudłem i czuję, jak z dnia na dzień zaczynam opadać z sił. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa, jakkolwiek obrzęków głodowych jeszcze nie ma. Tuż za drutami znajdują się jakieś zabudowania gospodarskie. Podczas porannego apelu widzę jak wychodzi stamtąd kobieta z miską jedzenia pod pachą. Z miski bierze garścią kartofle i krusząc je rzuca kurom. Resztę stawia psu. Patrząc na to przez druty, połykam ślinkę. Zazdrościłem tym kurom i temu psu, że stworzenia te mają tak dobrze, że mogą się najeść do syta.
Kiedyś dostałem od kolegi szczyptę soli, nosiłem ją w kieszeni jakby jakieś relikwie, a kiedy głód skręcał mi żołądek, wkładałem po ziarenku do ust, wywołując uczucie, że coś jem. Ale niestety. Żołądek dłużej tak oszukiwać się nie da i jak małe dziecko, które nie rozumie, że nie ma jedzenia, coraz bardziej, coraz natarczywiej woła: "Mamo! Mamusiu, jeść!" Powstaje wówczas dramat, kiedy matka jest bezradna i nic prócz śmierci podać nie może. Po kolacji kotły po kawie stawiano pod ścianą kuchni. Wiedziałem, że na dnie znajdują się fusy z kawy, których już nikt nie chce. Kiedy się ściemniło, podkradałem się po te fusy. Napełniałem nimi starą puszkę po konserwie, oddalałem się gdzieś w kąt i jedząc to łapczywie, znów miałem złudzenie, że tym ratuję życie.
Złudzenie pozostało tylko złudzeniem, a ja osłabłem już do tego stopnia, że koledzy prowadzą mnie po ręce do pracy i z powrotem. Nogi zrobiły się tak ciężkie, że już nie mogę przełożyć ich przez próg. Były to typowe objawy zbliżającej się śmierci głodowej.
(...)
W tej pełnej grozy sytuacji postanawiam po prostu błagać o cud. I oto trzeciego dnia mojej nowenny dzieje się rzecz dziwna. Wieczorem, jak zwykle, wracamy z pracy i ustawiamy się do apelu. Komendant obozu ogłasza, że nadeszło kilkanaście paczek adresowanych do tych więźniów, których tu już nie ma. Paczki mają być rozdzielone między tych, którzy ich w ogóle nie otrzymują. Spośród stojących na placu wybrano nas czterdziestu, najbardziej wymizerowanych chudzielców. Mamy się ustawić w kolejkę przed pomieszczeniem starszego obozu, który w obecności komendanta będzie rozdzielał zawartość paczek. Zgniłe lub spleśniałe wiktuały mają być odkładane na bok i przeznaczone do zniszczenia. W obawie by nie wybuchła epidemia biegunki nie wolno ich dawać więźniom. Podchodzi do mnie profesor i mówi dyskretnie, żebym nie stał w kolejce, bo on wybierze dla mnie coś lepszego, a po rozdzieleniu paczek zawoła mnie do siebie i tam mi to da. Ogromnie się ucieszyłem i podziękowałem, jak tylko mogłem najserdeczniej. Kiedy już paczki zostały rozdzielone, a na sali zrobiło się cicho, słyszę, jak woła profesor: "Mikrut! Mikrut!"
A ponieważ między nami był Kazimierz Mikrut, na to wezwanie nie reagowałem. Okazało się później, że profesor pomylił nazwiska. Zamiast wołać "Mitura", wołał "Mikrut".
Czekam jednak cierpliwie dalej. W baraku wygaszono światło. Więźniowie układają się do snu. Wokół panuje cisza. Blask księżyca wdziera się oknami, słabo oświetlając wnętrze sali. Daremnie czekam na wołanie profesora. Już nikt mnie nie woła. Idę do pokoiku, gdzie on urzęduje i pukam; przypominam mu po co przychodzę. Lecz niestety. Doznaję przykrego rozczarowania. "Wszystko już zostało rozdzielone - mówi - wołałem pana, a pan się nie zgłosił". Ależ profesorze - odpowiadam - może coś jeszcze się znajdzie, przecież widzi pan, że umieram z głodu, choćby kawałek spleśniałego chleba". "Odrzuciłem tu kilka kawałków zupełnie spleśniałego chleba, którego nikomu mi dawać nie wolno - mówi profesor - może coś z tego dla pana wybiorę".
Po chwili przynosi mi mały, okrągły chlebek domowego wypieku, o wadze około jednego kilograma. Był on cały pokryty plamami zielonej pleśni. Drżącymi ze wzruszenia rękami porwałem ten skarb i udałem się na swoje legowisko. Chcę ten chlebek w całości zachować na jutro, ale jestem tak głodny, że pokusie oprzeć się nie mogę, by choć kawałeczka nie zjeść zaraz. Otarłem rękawem z grubsza pleść i proszę leżącego obok mnie kolegę, by mi pożyczył na chwilę nóż. Kiedy w twardą skórę wbiłem tępy nóż i zacząłem kroić, coś się pod nożem zawałkowało. W pierwszym odruchu myślałem, że to papieros. Ale jaki sens miałby papieros w chlebie? Więc to nic innego jak tylko gryps.
(...)
Z ogromnym wzruszeniem wydobywam zawiniątko. Robię to bardzo ostrożnie, by nie rozedrzeć. Drżącymi rękami rozwijam zagadkowy zwitek. Okazuje się, że to nie żaden gryps, ale pięć marek w jednym banknocie. Teraz to już naprawdę osłupiałem z radości, ponieważ wiem, że to, przynajmniej na razie, ratuje mi życie. Faktem tego niezwykłego wydarzenia byłem do głębi wzruszony. Pięć marek w moim obecnym położeniu to skarb nad skarby, to wartość życia. Za te pieniądze mogę sobie kupić siedem kilogramów świeżego, pachnącego chleba. Możliwość taka istnieje, bo dwa razy w tygodniu przyjeżdża do obozu prywatny piekarz, który dostarcza chleb dla esesmanów i więźniów. Wolno było kupić sobie u niego dowolną ilość chleba, jeśli kto posiadał pieniądze, ale kto je miał?
Teraz każdego tygodnia kupuję kilogramowy chleb. Zaczynam się dożywiać i stopniowo dochodzić do siebie."

 

/ Za drutami Stutthofu / Wacław Mitura

Dodane 6 GRUDNIA 2011
127