Psychicznie jest lepiej, niż było wczoraj. Przynajmniej tak mi się wydaje, no ale - dzień się dopiero zaczął, a dołki przychodzą zazwyczaj po południu.
Wlazłam na wagę i zobaczyłam równe 68.0 kg. Porażka. Ze statystyki, którą prowadziłam przez cały luty wynika, że najniższa waga, jaką w tamtym miesiącu osiągnęłam, wynosiła 67.5 kg. Ot, można powiedzieć - jakieś odwodnienie organizmu, jakieś niedojedzenie - fakt. Pamiętam, w wyniku czego ta waga taka była i wcale nie mam ochoty na powtórkę - cały dzień spędziłam wtedy w łóżku, po kłótni z facetem. W ogóle nie wstałam, za to wlałam w siebie dużo alkoholu i połknęłam tabletki. Na czczo, żeby lepiej wzięło...
Muszę sobie z tym wszystkim jakoś poradzić. I najlepiej by było, gdybym przestała leczyć kompleksy i smutki za pomocą jedzenia, bo to nigdy do niczego dobrego nie prowadzi.
Póki co - trzy liście sałaty z odrobiną sosu vinegrette, kawa bez cukru, dwa pełnoziarniste tosty. Że niby śniadanie.
Wieczorem będzie edit.