Jest nieźle. Wlazłam na wagę, a tam 67,7.
W porównaniu z tym, co spodziewałam się tam zobaczyć, jest naprawdę nieźle. Bałam się wejść na wagę przez ostatnie dwa tygodnie i dzisiaj po prostu spanikowałam.
Generalnie, udało mi się ogarnąć na tyle, żeby zacząć dzień. Jak na mnie to spory sukces, zważywszy na to, że ostatni tydzień to były trudności, żeby w ogóle podnieść łeb z poduszki. Czeka mnie dzień pełen pracy, ale to dobrze - obowiązki pomagają wziąć się w garść i sprawiają, że czuję się komuś potrzebna, nawet, jeśli to tylko mój wkurwiający szef. Mam do napisania dwa obszerne teksty do środy, bo wtedy składamy grudniowy numer miesięcznika. I już dostałam opierdol, że jestem za mało wydajna. No tak. Przecież nie powiem szefowi, że całymi dniami siedzę, wpatruję się w monitor i płaczę, bo jestem nieszczęśliwa.
Zjadłam płatki z mlekiem, niespecjalnie dużo. Nie będzie tego więcej, niż 150 kcal. Chce mi się wymiotować, ale mój chłopak jest w domu. Muszę jakoś dać radę i tego nie zrobić. Nie przekroczę dzisiaj 600, to jest cholernie mocne postanowienie, muszę się tego trzymać. I nie myśleć wściekle o jedzeniu. I zastanowić się nad jakimiś ćwiczeniami. No właśnie. Tylko kurwa, jak? Wstydzę się rozebrać na basenie, a w mieszkaniu ciągle zalega nasz współlokator. :-/
Niedługo dostaniemy z M. kasę. Ja z listopadowego numeru za teksty, a on wypłatę.
Wypuszczę się na zakupy. Może wreszcie odważę się ubrać jak człowiek.
Przy 67.7 mieszczę się w typową M.
Jak schudnę do wymarzonego 45kg to... :-)