Gdym szedł ulicami tego podłego miasta zmierzch już zapadał. Szukałem ukojenia dla skołatanych myśli, szukałem czegoś pięknego innego od burej rzeczywistośći. Choć wzrok wytężałem niczego takiego nie odnalazłem. Zamiast nieopiosanego piękna dostrzegłem zaledwie bród i mroczne postacie kryjące się w bramch kamienic. Miasto śmierdziało niemiłosiernie rozkładającymi sie rybami i uryną. Szedłem tak pełen beznadzieji i smutku, ciemność zwyciężyła już zupełnie nad światłem. I wtedy tak przyszła mnie ta straszliwa myśl której skutki odczuwam tak po dziś dzień. Ta szaleńcza myśl ledwie przebrneła mi przez głowę, przystanąłem pełen odrazy do samego siebie. Ów złowieszcza myśl odeszła, lecz powróciła dnia następnego by znów odejść pojawiła się ponowie kolejnego wieczora by dręczyć mnie przez całą noc. W krótce potem wzięła nade mną górę, pozbawiony sił zupełnie uległem jej. Uległem zniewalającej żądzy. Dzień po dniu przemierzałem wybrukowane kocimi łbami ulice w poszukiwaniu ofiar, by potem pod osłoną matki nocy dopaść je wraz z mym Rozpruwaczem. Pierwsza ofiara, druga i kolejna i jeszcze następna. Miasto pogrązyło się w strachu i bezradności. Naprzemian ukrywałem się i zabijałem. Za dnia szanowany obywatel jakże zacnego miasta, w noc zaś zimnokrwisty morderca ukrywający się w czarnym płaszczu. Lecz oto dziś kończy się ma historia, bowiem idą już po mnie słyszę ich kroki na schodach. Osądzą mnie, choć jest to zupełnie niepotrzebne bowiem znam już treść wyroku innego być nie może. A wyrok brzmi:
Śmierć