Po prostu są ostatnio w moim życiu takie dni - dokładnie od czwartku że nie mam ochoty istnieć ani robić czegokolwiek bo odnoszę wrażenie, że to nic nie da, nic nie zmieni, nie wniesie ani odrobiny pozytywności. Po prostu usiąść i ryczeć, wiedząc że to jeszcze gorsze niż jakiekolwiek działania nawet te które nie przyniosą oczekiwanych efektów. Gdy ktoś czasami mi mówi - "nie mam ochoty żyć" to bym go porządnie skarciła, delikatnie rzecz ujmująć - jeśli chodzi o mnie samą nie umiem sobie powiedzieć "Ogarnij się". To musi wynikać samo z siebie. Czekanie jest najgorsze - na wszystko musze czekać, na niego, na wyjazd, na szkołę, na to aż ktoś zwróci uwagę że dzieje mi się źle. Wiem, że tego nie widać bo co jak co ale ja udawać potrafię że jest dobrze, chyba że nie wiem wypiję 2-3 piwa i naprawdę zaczynają się szczere rozmowy. Najlepiej jakbym ja była na każde zawołanie "przyjaciół" a kiedy ja potrzebuję ich wsparcia chociażby w postaci głupiego telefonu czy spotkania to ich nie ma, bo oczywiscie trzeba iść na imprezę, zająć się tymi przyjaciółmi którzy są od radości i śmiania się. Nie no śmiało proszę. Tylko nie przychodźcie potem do mnie z problemami, bo towarzysze najlepszych imprez nie mają głowy do słuchania o Waszych porażkach, wyjebane będę mieć na to. Dlaczego to ja mam zawsze się starać, pamietać? To bez sensu.
W dupie mam takie znajomości.