Gdybym mogła tak naukowo opisać swój obecny ból jak opisuje to Wikipedia.pl, całe swoje położenie i uczucia mogła by wyjść z tego niezła powieść. Ale na dobrą sprawę czuję się tylko jak bohaterka taniej książki o nieszczęśliwej miłości. Gdzie każdy czytając tę powieść współczuje bohaterce jej beznajdziejnego życia, a jednocześnie myśli jaką jest idiotką że sądziła że kogoś takiego jak ją - 19-letnią dziewczynę, niską, nieposiadającej figury modelki, z oczami nieokreślonego koloru ktoś może uznać za wyjątkową, a tym bardziej ją pokochać z całym jej arsenałem przeróżnych wad - poczynając od niezdecydowania, skłonności do martwienia się o byle co, nerwowości a kończąc na mówieniu na głos różnego rodzaju wątpliwości (zamiast poczekać aż te wątpliwości samoistnie się potwierdzą lub rozwieją...). Czuję się jak bohaterka, która przeżywa liczne wewnętrzne rozterki i daje poczucie czytelnikom że jest kimś ciekawym przez te gonitwy myśli w jej głowie niezależnie od dnia czy sytuacji w której obecnie się znajduje. Która stara się pokazać że poza niedoskonałościami posiada też wachlarzyk zalet, że jej niepewność wynika wyłącznie z obaw przed zranieniem, brakiem akceptacji, odrzuceniem przez ludzi, których mogła polubić, pokochać... W takiejże powieści czytając jej odbiorcy wiedzieliby dokładnie skąd te wahania, wątpliwości, strach... Przed angażowaniem się, przed miłością, przed tym co może dać szczęście. Każdy wiedziałby dlaczego główna bohaterka postępuje niekoniecznie rozsądnie, każdy rozumiałby bez wyjątku jej wybory i decyzje - te codzienne jak i te głębsze, życiowe... Jako bohaterka i jednocześnie narratorka takiego utworu mogłabym dać każdemu możliwość wejścia w głąb mojej duszy, tego czego nikt nie może zobaczyć patrząc na moją osobę - pozornie optymistyczną, która nigdy nie uzewnętrznia do końca swoich prawdziwych odczuć. A widać to jakiś błąd. Bo tego wymaga współczesny świat - odwagi, wredności i chamstwa. Taniej sensacji, ludzkiego cierpienia po to by innym żyło się lepiej. Lepiej dużo mówić, mało robić - to się zawsze sprawdza. A chuj z uczuciami innych ludzi, przecież muszą sobie dać radę. Najlepiej od ludzi wymagać pewnych zachowań, ale samemu nie trzeba ich respektować i można postępować tak jak sami nie chcielibyśmy być potraktowani, zwłaszcza przez bliską osobę. Bo to wszystko jest takie proste. A szczęście? Pryska tak szybko jak bańka mydlana. Zachwyca krótką chwilę, pozwala napawać się radością, wywołuje uśmiech na twarzy po to by zniknąć równie szybko jak się pojawiła. Z tym, że na bańkę mamy przepis - woda, trochę mydła lub gotowy zakup w sklepie i odpowiedni sprzęt. Ze szczęściem nie jest już tak bajkowo - nie ma przepisu, wytycznych prawie brak, żadnych poszlak - za każdym razem przybiera inną formę - przychodzi nagle, znika zupełnie nieoczekiwanie. Jak je zatrzymać? Jak je utożsamiać skoro dla każdego ma inną postać? Jak spotkać człowieka dla którego bedziemy szczęściem i który będzie dla nas szczęściem? Dlaczego ludzie tak boleśnie ranią - myśląc o sobie, bojąc się własnej porażki czynią życie innych nieznośnym, to nie bolałoby gdyby czynił to najgorszy wróg... Czy nie łatwiejszy jest dialog? Zwykła rozmowa o lęku, o tym co boli - chyba prościej jest powiedzieć kilka słów. Najpierw namawia się kogoś do czegoś, daje nadzieje po to by ją odebrać... :( Ale gdy jest to najbliższa osoba. Co wtedy zronić? Walczyć? Poddać się? Przecież ja nie chcę z tego rezygnować kurwa!!!