wiecie co? doszlam do wniosku, że sama nie wiem czego chce. raz jest mi dobrze a innym razem po prostu chodze wkurzona nie wiem o co. tak mam wlasnie dzisiaj. najbardziej ucierpiał na tym biedny odkurzac, który zaliczył chyba wszystkie mozliwe ściany w domu. swoje emocje po raz kolejny wyładowuje na rzeczach marwtych bo głosna muzyka w tym wypadku bardziej mnie pobudza niż uspokaja. o co mi tak naprawde chodzi? o to ze milosc nie istnieje? (co mnie bardzo zabolało)... ze moj promotor milczy? czy ze mam sto pomysłów na minute a w portfelu pustynia? coraz bardziej mam ochote to wszystko pierdzielnąć i wyjechać za granice. tak jak stoję. podobno na konću teczy znajduje się przysłowiowy skarb, który ma przynieść w życiu czlowiekowi szczęście. jakims cudem ujrzałam w te wakacje owe zjawisko. nie powiem - coś pięknego. ale nic poza tym :) ja chyba popadam w jakas paranoje.
irytuje mnie to jak ktos mnie olewa. nie lubię czuć się niepotrzebna, bezużyteczna. coraz częściej odnosze wrażenie, że się narzucam wszystkim dookoła. i co najlepsze - ciągle nie umiem śmiać się sama z siebie. mam dystans do świata ale nie do siebie samej. chociaz z tym dystansem bywa różnie :D to temat bardzo na czasie. czemu w relacjach z innymi ludzmi sama buduje dystans a z drugimi nie umiem o nim nawet pomysleć? tu dziala stara odwieczna myśl mojego zycia - facet. jesli mi się któryś podoba to biore dosłownie wszystko na powaznie. rozmawiam, smieje się ale chce zeby wszystko co sie wydarzy doprowadziło do happy endu. nie przewiduje porażki. natomiast jeżeli jest w nim coś co chociaz w minimalnym stopniu mi przeszkadza - automatycznie mam dystans. nie angazuje sie a brzydkie okreslenie "mam wyjebane" znajduje u mnie 100% poparcie. czyżby aluzja do wakacji 2012?
za każdym razem obiecuje sobie, że nic wiecej nie napisze tu o moich miłosnych rozterkach. obiecywać a zrealizowac to dwie różne sprawy.