Pierwszy raz od dawna jestem całkiem pozytywna i szczęśliwa. W sensie tak totalnie pozytywna, bo moje życie generalnie było ok, ale zawsze coś mnie wkurwiało. Dzisiaj kończę dwutygodniowy urlop i to był fajny czas. Mam wrażenie, że minęło trochę więcej niż dwa tygodnie, może dlatego, że Danka nie wydzwaniała do mnie żebym przyszła do pracy bo oni mają urwanie głowy. W dwa tygodnie udało mi się ugotować masę dobrych rzeczy, kupić sobie nowe jeansy, spędzić kilka dni w domu, iść na imprezę z kuzynkami i ich hmmm przyjacielem czterdziestolatkiem, zamówić sobie z okazji black friday 3 książki rozwojowe i 2 do nauki angielskiego. I w sumie się cieszę, bo mam teraz całą górkę książek do czytania (i rozwiązywania), zamiast wykupić kurs internetowy angielskiego, który kosztowałby mnie 400zł więcej niż książki, a już byłam bliska żeby go kupić. Udało mi się przez te 2 tygodnie zrobić dwa włosingi więc czuję się znowu trochę włosomaniaczką. Przez ostatnie 3 dni ćwiczyłam jogę, a to się rzadko zdarzało żebym ćwiczyła dzień po dniu. I wczoraj miałam przecudowną 40-minutową praktykę, mega rozciągającą po której poczułam się po prostu szczęśliwa. Byłam też wczoraj u bratowej i zrobiłam jej masaż i włosing i ona chce zamówić teraz te same kosmetyki do włosów. A dzisiaj na obiad chaczapuri. No i zaczęłam nowy projekt pisarski, który mega mnie jara i chyba start jest niezły. No i wrócił Podsiadło Kotarski Podcast i przed chwilą obejrzałam sobie odcinek. I jutro rzucam w pracy wypowiedzenie, bo nie mogę pracować już dłużej w tym miejscu, więc w grudniu pójdę parę razy do pracy, później 2 miesiące wolnego, a później Holandia. Czuję się szczęśliwa. Czuję, że bardzo dużo fajnych rzeczy wydarzyło się w krótkim czasie. A raczej ja sama je zrobiłam lub postanowiłam dostrzec w nich piękno. Miłego weekendziku ludziki.