I oto jestem, niby ta sama a jednak inna. Z tytułem magistra, ot co. Kurwa... Czy tylko ja kompletnie nie czuję satysfakcji, dumy czy radości z tego powodu? Dlaczego mam wrażenie, że zawsze ten dzień, ten moment jest tak sztucznie napompowany. Ok, dla kogoś innego może to wiele znaczyć, to może być ważny krok, dla mnie to błahostka. Najgorsze jest to, że pisanie i składanie tej pracy naprawdę zniszczyło we mnie radość życia. W ogóle pisanie o jodze to też nie był dobry pomysł, bo chyba sobie ją w jakiś sposób obrzydziłam. Kiedyś jak tylko zaczynałam praktykę to czułam pewien spokój, ukojenie. Teraz są to dla mnie tylko ćwiczenia i jakoś dziwnie mi się słucha o patrzenie w swoje wnętrze i te sprawy. Ale może to nie ma nic wspólnego z magisterką i może niedługo się zmieni. W każdym razie obrony zaczynały się o 9, a ja miałam być o 9:45, przyszłam o 9:15 i musiałam wejść z marszu przed komisję. Z jednej strony dobrze bo nie musiałam siedzieć i się stresować. Pytania były tylko do pracy i bardzo luźne i ogólne. Mam 4 ze studiów i 4 z obrony i gitara. Pod wieczór wychodzimy z Natalią na jakieś dobre jedzenie żeby to uczcić. Chociaż to jej inicjatywa, bo ja nie mam wielkiej ochoty tego świętować i nie do końca z nią. Magisterka mnie zniszczyła, ona mnie zniszczyła, ale cóż nie chcę jej sprawiać przykrości. W sensie nie kosztuje mnie to wiele, nie muszę jej dowalać dodatkowo. Muszę teraz wreszcie uporządkować życie, ogarnąć w mieszkaniu, ogarnąć burdel na laptopie i telefonie, no i zacząć robić rzeczy które lubię, a których do tej pory nie miałam czasu robić. W Biedrze jednak będę pracować do końca marca a w kwietniu wyjedziemy sobie za granicę. Z jednej strony powinnam się cieszyć, powinnam szaleć z radości. Z drugiej strony jestem po prostu martwa w środku. Ale spoko loko, poradzimy sobie i z tym.