Jeszcze istnieję. Gdyby ktoś spytał mnie, jak, nie umiałabym odpowiedzieć. Znów rano nie jem śniadania. Piję kawę. Zabijam myśli Maćkowym dubstepem, chociaż mrużę z bólu oczy. Oblizuję wargi na mrozie, chociaż mi pękają i krwawią. I nagminnie krzyczę na samą siebie w myślach. Norma. Taka idealnie słodka.
Rozmawiałam z psychologiem. Czy tam pedagogiem. Szkolnym, cholera. Wyszłam z gabinetu i ryknęłam śmiechem. Ja pieprzę, oni mają pomagać młodym ludziom, tak? Mają wyciągać z kłopotów? To genialnie im to będzie wychodzić. Po rozmowie wyszłam z poczuciem, że wiem więcej na temat własnej psychiki niż szanowna Pani, która miała mi ulzyć radami i jakimiś tam pseudo psychologicznymi formułkami. Bylam tak rozrechotana z tego powodu, że do końca dnia łaziłam po domu z ironicznym uśmiechem. To jest poezja.
I wybaczcie mi, jak zwykle, że tak zwiałam. Chciałam spokoju. Ciszy. Własnych myśli. Czasu dla samej siebie. No a poza tym, miałam popsuty internet. Także tego.
I wcale nie mam się źle. Tylko mnie irytuje niemoc życiowa. Bezradność własnych dłoni. I te pieprzone oczy, patrzące codziennie na mnie z uśmiechem. Powariowałam mocniej. Mocniej, mocniej...
Znów nie mogę zasnąć. Myslę o tym. Zamraża mi krew to wszystko.