Mam ochotę zwymiotować moją ukochaną Warszawą. Jest piękna i nasączona wyjątkowością. Męczy mnie jednak ciągłymi korkami, szarymi smugami o poranku, dymem tytoniowym w każdych zakątkach kamienic, tłumem ludzi na pasach drogowych... Z rozpaczy aż mam popuchnięte oczy. Albo z żalu, że już nie ma tego, co było...
Wbrew pozorom, jeszcze żyję. Wiem, że znów byłam mało aktywna. Chyba zaczęłam szybciej oddychać i prędzej pokonywać życiowe chodniki. I zapomniałam, że istnieje coś takiego jak photoblog. Reanimacja duszy, reaktywacja osobowości...Sama nie wiem. Wiem jednak, że wyszło mi to na dobre. Na dobre trwające krótko. Ale przecież tak lubię cieszyć się drobnostkami, prawda?
Wciąż żyję nadzieją. Taką małą, głupiutką, która rodzi się każdego dnia... Zabijam ją łzami, smutkami, winem, kawą, kłamstwami wobec samej siebie, przekleństwami. Narzekam na własną naiwność i zasypiam, umęczona drażniącymi zmysły obwinieniami... A rankiem budzę się żywa. I moja nadzieja zaczyna rosnąć. Pęcznieje we mnie, nabiera kolorów, smaków, zapachów. Staje się naturalna. Całkowicie żywa... I od nowa. Znów jest zabijana. Powstaje od nowa. Pojawia się brutalne morderstwo...Nadzieja powstaje z martwych. Kolejny raz jest mrodowana... A kiedy umrze na dobre? Kiedy opuści mnie całkowicie? Bez możliwości powrotu?
Nie mam siły na zabawę w miłość trwajacą tylko dzięki głupiemu złudzeniu. Nie mam ochoty na oszukiwanie samej siebie i czekanie na coś, co nigdy nie nastąpi. Jestem dzieckiem. Mam siedemnaście lat i cały czas karmię się kłamstwami. Wpycham w siebie usptrzone jaskrawymi złudzeniami kłamstwa. Popijam to kolorową dawką marzeń. Na deser kosztuję kwaśnych mandarynek, które jednocześnie są uniwersalnymi kłamstwami, pocieszającymi moje głodne wciąż sumienie...
Ale ile można się okłamywać. Ile można mówić innym, że jest sie radosnym. Ile można uśmiechać się na siłę. Ile można zakładać kolorowe kolczyki. Jak długo można tańczyć radośnie na ulicach, pod kamienicą, starą jak świat, śpiewając hiszpańskie piosenki...Jak długo można całkować cudze usta, wyobrażając sobie, że są Jego...Sama sobie jestem zagrożeniem.
Ale cóż. Miłość podobno taka jest. ~ Miłość to garść leków i kieliszek wódki, ostra żyletka, opaska uciskowa, lizak na pocieszenie, i miłość to też krzywda. Ból, ratunek, inny wymiar, cienki pergamin szczęścia. Jak skóra oplatająca nadgarstki więzi i trzyma w objęciu zimnych kajdan gorącego uczucia. I krzyczy, złośliwie budząc rozleniwione szczęściem zmysły. Odchodzi tak niespodziewanie, że możesz jedynie zacisnąć palce na cieniu po niej, na zapachu, poczuć na obnażonym przedramieniu lekki świst powietrza, który rozpruła, biegnąc. Miłość jest chirurgiem, który czasem ocali istnienie i osłodzi gorzką rzeczywistość, lub przypadkiem poderżnie gardło, zlizując wypraną z ciepła krew. Ale kochając, żyjemy najpiękniej, jak tylko możemy.
Przysięgam. Umrę. Przez matematykę!