Późnym wieczorem sen. Noc się dłuży. Otwieram oczy koło drugiej i leżę, bez sensu wpatrując się w sufit otynkowany nierówno. Waniliowo-czekoladowy Edward mrucząc mości się w zagięciu ramienia. Liże mnie po szyi i ociera się o brodę. Sprawdzam telefony.
Wstaję o czwartej rano. Wstaję na spacer ze samą sobą . Elektroniczne dźwięki przepływają przez głowę. Przechodzę przez mgliste miasto. Bardzo niebieskie niebo. Nie mam parasola, zakładam na głowę granatową chustę wyszytą babcinymi fantasmagoriami, bardzo pada. Jakaś dziewczynka na przystanku zagląda do środka, poprzez szal, by zobaczyć moją twarz. Chce wiedzieć, czy nie jestem muzułmanką. Uśmiecham się do niej, choć nie lubię dzieci.
Przestaje padać.