W monosylabach ukryty sens, mikroobjawień treść, bełkotu potok.
Siedzę z kawą na kolanach. Krzywo pomieszaną - łyżeczką z kuchennej szuflady. Siedzę i mi się wydaje. Ciepły spokój niesiony przez miasto promieniami słońca. Moje słońce jest dziś lubieżne.
W kołnierzyku z mydlanych baniek czasu i nagimi stopami ubranymi tylko w chłodną skórę obolałą współczesną literaturą na biurku. Wszech-stronność sztuczności w białej popielniczce i moje oczy, dziwnie zielone. Bolą mnie plecy. Krzywość nocy usiadła mi na barkach i tak już została. Uśmiechnięta moim wymiętym bólem.
I znów siedzę z kawą na kolanach. Z tą drugą - mniej ważną. Siedmiołyżeczkowa słodkość poranka spędzanego w domu. Mam na sukience ślady szminki w kolorze białego bzu i wydaje mi się, że pachnę dymem papierosa w paski.
Powinnam pójść nad morze i zachłysnąć się słonością powietrza, albo przejść leśną drogą z poduszką pod pachą i położyć się na żółtym piasku, żeby czekać na różowy zmierzch.