Nie chce mi się myśleć, nie chce mi się żyć.
Wróciłam z wyjazdów.
W domu było paskudnie, nie chcę tam jechać przez najbliższy rok.
Tak naprawdę nie pamiętam, żeby od czasu, kiedy byłam naprawdę małym dzieckiem, spotkało mnie tam cokolwiek dobrego.
I nie mówcie mi, że rodziców się nie wybiera.
Mam dość tych banalnych, pustych komunałów.
Jest kurwa tak, że nienawidzę tego miejsca i tych ludzi.
Potem pojechaliśmy w góry, do rodziny M.
I było cudownie. Czułam się, jakbym znowu miała dziadków, jakbym była wśród swoich.
Właśni rodzice są dla mnie gorsi, niż (teoretycznie) obcy ludzie...
Wróciłam, siedzę przed komputerem i ryczę.
Nie potrafię wrócić do rzeczywistości.
M. poszedł do pracy, a ja zostałam z depresją, z całym tym gównem w głowie.
I czekam jak pies przy drzwiach, aż ktoś wróci i się do mnie odezwie.
Nie chcę pisać o wadze.
Nic z sobą nie zrobiłam.
Was też nie odwiedziłam.
No pewnie, że mam wyrzuty sumienia.
Całe życie czuję się wszystkiemu winna... :/