Jest sobotni wieczór, właśnie skończyłam jedną z prac domowych, analizę reklam z punktu widzenia semiotyki [nie poszłam na jedne zajęcia więc za karę musiałam zrobić dwie, a nie jak wszyscy - jedną] i zastanawiam się za co zabrać się teraz. Pisać komentarze do filmów na socjo? Oglądać więcej filmów na socjo? Uczyć się słówek? Czytać dalej książkę z której mamy egzamin po Wielkanocy [przeczytałam już 19 rozdziałów, zostało tylko 81!], pisać artykuł na uniwersyteckiego bloga o komunikacji czy może rozpocząć projekt na temat z którym mam styczność pierwszy raz w życiu? Dość nietypowe dylematy jak na Erasmusa, ale chyba w założeniu tak to miało wyglądać. Jestem ciekawa jaki był Erasmus dwadzieścia lat temu, zaraz po tym jak dopiero powstał program.
Popadłam chyba w jakieś otępienie, albo już się poddałam, albo nie wiem co, ale zaczynam bardzo doceniać ten uniwersytet i swoją sytuację. Chodzi o to, że taki typowy Erasmus nie poszerzyłby mi w ogóle horyzontów, albo nawet byłoby to dla mnie w pewien sposób cofnięcie sie, taka degradacja. Niemal dla wszystkich osób Erasmus jest pierwszym razem gdy mieszkają poza krajem, dla wielu pierwszy raz z dala od domu rodzinnego, a ja już to wszystko mam za sobą, więc pod tym względem ta wymiana nic by mi nie dała, nie nauczyła niczego nowego. Gdyby tutaj funkcjonowało to wszystko tak standardowo, to miałabym najdłuższe i najbardziej bezproduktywne wakacje w życiu. Jezu, wtedy to by dopiero było źle!
Londyn za dwa tygodnie! <3 btw, cóż za absurd, kosztuje mnie kilka razy mniej wyprawa do Londynu niż do Barcelony, chyba nieprędko zobaczę miasto Gaudiego. I co z tego, że pociągi Renfe maja 98,5% punktualności jak i tak ja nigdzie nie pojadę bo mnie nie stać?