Moja współlokatorka zrobiła pranie, zdjęła moje mokre rzeczy z suszarki, zwinęła w kuleczkę, położyła na stole i powiesiła na suszarce swoje mokre rzeczy. W sumie to trochę staram się ją zrozumieć - jak dostajesz całe życie to co chcesz i nigdy Ci się nie przydarzyło że nie, to jak masz zrozumieć że czyjeś mokre rzeczy mają takie samo prawo do suszarki jak Twoje?
Moja druga współlokatorka zakradła się ostatnio pod łazienkę i szeleściła workiem na śmieci, jak przerażona dziwnymi odgłosami otworzyłam drzwi to popchnęła mnie robiąc BUUU!. Była druga w nocy, mało się nie posrałam ze strachu, chyba pół Hiszpanii słyszało jak krzyczałam. Latynosi sa zajebisci! ;)
***
Obczajając swoje możliwości dalszego studiowania [ha! Przynajmniej nie przeglądam głupich obrazków w necie jak mi sie nie chce uczyć] stwierdzam, że jak pójdzie dobrze to za sześć-siedem lat zdobęde tytuł magistra. Jest mi to obojętne, nic na siłę, wygląda na to, że nie będzie mi nawet potrzebny żeby dobrze zarabiać; jak będę jakośtam ustabilizowana życiowo i 9k funtów będzie w zasięgu mojego potrfela to zrobię studia w trybie part-time. Znowu będę czarną owcą w rodzinie, bo do ich nie dociera żaden, absolutnie żaden argument. "Bo to wstyd mieć tylko licencjat". "Studia musisz ukończyć". Już darowałam sobie rozmowy o samorealizacji, wolnej woli, optymalnej ścieżce kariery itp bo się ze mnie tylko śmiali; ale cyfry, dane statystyczne, rozmowy o pieniądzach czy konkretne ataki typu "w jakim zawodzie według ciebie mogłabym pracować po skończeniu animacji kulturowej?" też nic nie dają, po prostu ręce opadają. Nie rozumiem dlaczego starsze pokolenia tak fetyszyzują wyższe wykształcenie. Moja mama mówi, że tak z logicznego punktu widzenia rozumie kiedy jej tłumaczę że bedąc technikiem analityki medycznej ma pewną i spokojną pracę i smażenie frytek w Macu jej nie grozi, ale jej się cały czas wydaje że jednak po skończeniu pedagogiki z tytułem magistra miałaby lepiej w życiu. Tylko dlatego, że byłoby to wyższe wykształcenie.
W sumie to z naukowego punktu widzenia można mieć taki dysonans pomiędzy wiedzą i emocjami [wow, wkuwanie psychosocjologii po hiszpańsku nie poszło na marne] i to nie jest nienormalne. Niedawno spróbowałam sushi i było smaczne, nie było tam żadnego składnika wzbudzającego odrazę, ale jednak nadal coś mi mówi, że sushi jest obrzydliwe i oślizgłe. Tak jak wiem, że to normalne że ma się taki dysonans pomiędzy emocjami i racjonalizacją rzeczywitości, a jednak nadal obrażam się na rodzinę, że nie akceptuje moich wyborów. Ludzie są dziwnie skonstruowani.