Hmmm.
Po wizycie w ośrodku dla bezdomnych w końcu usłyszałam to, co było mówione już jakiś czas do mnie, ale uszy szeroko zamknięte tylko odbijały słowa, sugestie.
Miałam wizje, osobistą, wymyśloną na bazie doświadczeń, że będę pomagać osobom z podobnymi problemami do moich - depresje, nerwice. Pokażę im, że da się z tego wyjść i radować! Ale.. nie jestem psychologiem.
Jakiś czas temu rozmawiałam z O. na ten temat. Że słyszałam, iż powinnam się zaopiekować chorymi, dać im to ciepło, to Światło, które we mnie jest, podzielić się tym. "ale nie wiem...". Wtedy już wiedziałam, że nie powinnam iść do osób z zaburzeniami psychicznymi. Że to nie to.
Pomyśleć, że w dalszym ciągu nawet wtedy byłam zamknięta. Już dawno temu dostałam pierwszy Znak w którą stronę powinnam pójść. Skutecznie, bardzo skutecznie to odpychałam. Teraz już wiem. Po wczorajszej kontemplacji dotarło do mnie: chorzy, a owszem. Ale chore dzieci. I niekoniecznie dzieci w hospicjum. Czyli to, co od zawsze wydawało mi się najtrudniejsze.
Dzieci. Boję się dzieci, od zawsze od nich uciekam. Nie mam smykałki do dzieci, a conajmniej jeszcze jej w sobie nie odkryłam. Tzn ona jest, ale nie ja ją widzę:p
Dzieci chore, ale z szansą na Uzdrowienie. Nie te umierające. Wbrew pozorom to mnie bardziej przeraża. Łatwiej jest, dla mnie, dać młodym, otwartym istotom Odwagę, wsparcie i Wiarę w momencie, gdy tuż tuż jest moment, gdy wpadną Bogu w ramiona. Myśl o tym, że będą dorastać z tym, co ode mnie dostaną w sercu, że powinnam ich próbować przygotować na wejście w ten dorosły świat, w tworzenie relacji międzyludzkich, na zbudowanie w nich ogromnego oparcia, filara składającego się z nich samych i Boga w tym.. Takiego, który będzie na tyle silny by pozwolił im przetrwać najgorsze momenty słabości.
Czuć we mnie ten strach, nie?
Zgodziłam się na tą propozycję.
Pierwszy krok mam już za sobą.