Z jednej strony pokój, spokój i pojawiające się we mnie Światło. W końcu, po wielu bitwach, trudach, płaczu, zgrzytaniu zębów, irytacji i gniewie.
Z drugiej lęk, chmurka nad głową, która może oznaczać stratę. Czuję armię łez pod powiekami, łez, które jak zwykle nie mają ochoty uciec małym policzkowym wodospadem.
Żadnego z moich 'związków' nie wspominam tak dobrze. Wszystko prawie idealne, nawet te głupie nieporozumienia, niedomówienia i zgrzyty. W końcu ktoś zobaczył we mnie kobietę, zaczął mnie w pełni szanować i kochać taką, jaka jestem. Nie było seksu, nie było namiętności, za to Miłość buchała/bucha pełną parą.
A teraz słyszę, że chyba zakon.
Znowu źle ulokowane poczucie bezpieczeństwa. Źle ulokowane poczucie własnej wartości. Może kiedyś się nauczę.
...tymczasem pisałam o Świetle. Kilka dni temu zachorowałam, a czas choroby spędziłam robiąc sobie małe domowe rekolekcje. Dużo się naumiałam. Oj, przez pół roku tyle nie usłyszałam, co w ciągu tych dwóch dni. W końcu pozwoliłam Mu zaistnieć we mnie, przytulić mnie i również, przemówić do innego człowieka, w świetle wiary. Wystarczyło przyjąć Go do serca.
Z jednej strony napełnia mnie coś, co mogę nazwać pokojem/spokojem. Z drugiej czuję lęk i smutek. Chyba po prostu boję się zostać "sama". Czy wtedy będę miała tyle siły, by dostrzec, że wcale sama nie jestem? Co się wtedy stanie?
God, bless us.