Biegłem, coraz szybciej płuca paliły, mięśnie odchodziły od kości. Każdy wdech bolał nie miłosiernie, kamienie rozdzierały bose stopy.
Upadem, wymiotowałem. Rzygałem jak kot słowami: Dom, rodzina samotność pieniądze, przyjaciele, ojciec, matka,zdrada, fałsz, ból nienawiść, zło, egoizm, niezrozumienie.
Wylewał się ze mnie potok. Na przemian leżełem na ziemi by ponieść się i ponownie upaść, nie było nikogo zupełnie nikogo kto poniusł by mnie do domu. Nie było ni przyjaciela ni mistrza, wszyscy odeszli.
Deszcz zalewał mój kark, byłem jak zwierzę. Dzikie przerażone zwierzę, pijące wodę z kałuż i jedzące śmieci.
Płakałem w strugach dżdżu, moich żalów i lamętów nie słyszał nikt.
A ja umarłem tam jak pies, na jednej z wielu dróg.
I wtedy przyszedł On. I zabrał mą duszę.
Nie było już: Domu, rodziny, samotności, pieniędzy, przyjaciół, ojca, matki, zdrady, fałszu, bólu, nienawiści, zła, egoizmu, niezrozumienia.
Była tylko nicość.