5. Firenze(czyli Polaki Psijaciel i Filipińczyk) cz.1.
Stacja benzynowa, była o tyle interesująca , że ulokowana była na górze-jednej z wielu, a dokładnie na jej zboczu. W związku z tym jej położenie, było wbrew dzisiejszym wyobrażeniom, komiczne-pod skosem. Tak więc mimo, iż powierzchnia CPN-u była nie wielka, to jednak bieganie przez kilka godzin było dla nas nieco męczące. Z górki do wylotu i pod górkę do wjazdu. a czy jedzie Pan..? czy wybierają się Państwo może do...? nie miała by Pani nic przeciwko..? człowieku mówisz w ogóle po angielsku?? NIE!, nie rozumiem po włosku!!!
O... kolejne auto z włoską rejestracją.. Podszedł po raz kolejny któryś z nas, zrezygnowany bezowocnymi próbami porozumienia się z miejscowymi. (drugi z nas, zapewne podziwiał miejscowe okazy, prezentujące się w dość skąpych ciuszkach, zważywszy na temperaturę otoczenia). Znów odklepanie standardowej formułki: -dzień dobry czy mówi Pani po angielsku? Podróżujemy z kolegą autostopem w stronę Florencji i szukamy kogoś z kim moglibyśmy się zabrać. Tak mówię po angielsku odpowiada starsza kobieta, (oczekując włoskiego szczebiotania i to jeszcze od osoby w tym wieku, na oko 50-60 lat, ten który pytał jak z automatu na pewno wyskoczył z butów bo i akcent był nie ten) Auto-stop nie jest mi obcy, mieszkam tu od lat, ale pochodzę z Niemiec, poczekajcie chwilę chłopaki mąż jest na stacji, zapytam go, ale myślę, że nie ma problemu. Ja wiem jacy są Ci włosi, ale nie martwcie się, już ja go przekonam (starsza Pani była miła, ale solidna postura, oraz wrażenie osoby władczej sugerowały, że musiała być dla męża..eee bardzo przekonująca). Za chwilę pojawił się Pan Mąż, starszy i raczej drobny Włoch-tym bardziej nie protestował jowialnej małżonce.
Sytuacja wygląda następująco, ja i Maciek, siedzimy na tylnim siedzeniu kolejnego auta tego dnia, dzień ma się ku końcowi, słoneczko spełniło swoją rolę i wybiera się za horyzont. W aucie panuje atmosfera, wesołego wyczekiwania, Pan starszy zerka na nas po włosku, nie ufnie i nerwowo ale ilekroć napotyka bazyliszkowaty wzrok małżonki, szczerzy do nas zęby przepraszająco i tak w kółko. Bandy zadbanej włoskiej autostrady, migają jedna za drugą, a w nas się już gotuje-kipimy, patrzymy na siebie zwycięskim wzrokiem, mięśnie policzków nas już bolą od ciągłego uśmiechu i sztywnieją. Firenze (po Włosku Florencja) Certosa, trochę nas Pani informuje a trochę pyta. Ma na myśli Florencką prowincję którą nasza autostrada mija, za zjazdem do Florencji (właściwej) i do której zmierzają. Przez chwilę robi się nerwowo, bo z obwodnic wielkich miast, zawsze jest się piekielnie trudno dostać do centrum, co zwykle wiąże się z niebezpiecznym (często na przestrzał, poprzez odnogi autostrad) i mozolnym marszem. Wtedy nikt ani nie chce, ani też raczej nie może nas zabrać do celu. Dojeżdżamy powoli do rozjazdu ( w jedną stronę ich zjazd, w drugą do centrum. Mąż mówi jej po włosku, że cieszy się że mógł nam pomóc, oraz że gdzieś tu byśmy musieli wyskoczyć, a ona warknęła na to,, coś w stylu nie zaszkodzi jednak podrzucić chłopaków do samej Florencji i zawrócić prawda?... PRAWDA?! No i tak to mniej więcej było, ehh twarda kobieta. Wtem lądujemy na stacyjce, już wewnątrz granic administracyjnych Florencji, ale jednak wciąż nie czujemy jej. Przybyliśmy, do tak ważnego dla nas miejsca, szliśmy po ziemi po której niegdyś spacerował sam Machiavelli i wiele innych wybitnych osobistości. Miały nas witać strzeliste wieże, przepych, bogactwo. Cholera byliśmy przecież w sercu Toskanii, czytałem tyle o tym miejscu, oglądałem fotografie słyszałem opowieści. Byliśmy co prawda na przedmieściach, ale nie widziałem tam ani śladu prastarej architektury, łuków, wieżyczek, kunsztownych gzymsów, utkanych z drobnych detali ówczesnego zdobnictwa, starannych ornamentów, przedstawiających mitologiczne wpływy z przed setek lat, czy groteskowych pomników pośród placu. Mój wzrok nie napotkał żadnej wąskiej zapraszającej uliczki, wybrukowanej nierównym kocim łbem. Generalnie rzecz ujmując, zachód słońca rzucał na sprawę jeszcze mniej korzystne światło i wydłużał cienie, tu i tam załamujące się na wielkich szarych i bezpłciowych budynkach jakie nas otaczały. Ulice w każdą stronę szerokie, asfaltowe, krawężniki równe, śmietniki nowe, schludne, sklepy nudne, tylko dystrybutory brudne.. Plecaki zaciążyły nam jak gdyby chciały się przypomnieć bezczelnie, czy było warto je taszczyć aż tutaj. Unosimy brwi, jak gdyby w reakcji na kiepski żart. Na stacji bierzemy udział w wywołanym przez nas, małym zamieszaniu, otóż my wychodzimy z fałszywego założenia, że to pewnie jeszcze nie jest Florencja, gościu ze skuterem wychodzi z fałszywego założenia, że chcemy się dostać do centrum "tym naszym czerwonym cabrio" które stało obok. W końcu dostaliśmy jakieś wskazówki, jak dojść do centrum przy pomocy mapy, idąc tą (wskazał długi prosty pasek przez pół mapy) drogą. Kiedy okazało się, że jednak nie mamy samochodu. Gapił się na plecaki, wielkie prawie jak my, powątpiewająco. Cześć, powodzenia. Skuter pierdnął i typ pojechał, a my powlekliśmy się rzeczoną drogą, zastanawiając się jak długo nam to zajmie.
c.d.n