6. Vicchio (o dwóch takich, z dala od zgiełku) cz.1.
Nieustający, kojący turkot kół po szynach, stuk..stuk..stuk..STUK.. Zawsze czwarte stuknięcie, miarowo głośniejsze od pozostałych i tak w kółko, przyjemnie rytmiczna kołysanka. Dla zwykłego znudzonego człowieka jadącego 0,5h do pracy zwykły skład bez przedziałów i efektów specjalnych. Dla wymęczonych wędrowców, luksus, polegający na możliwości wtopienia się w miękkie siedzenia i bezcenna błogosławiona drzemka. Po ok. pół godziny jazdy rozkleiłem znużone oko i omiotłem otoczenie wzrokiem kameleona. (Nawet podczas ekstremalnego wyczerpania nie potrafię do końca odpłynąć więc zamiast się regenerować męczę się jeszcze bardziej myląc jawę z rzeczywistością zasypiając i budząc się w krótkich odstępach czasu, taki organizm i już. Prędzej zwymiotuję ze zmęczenia niż zasnę na dobre w miejscu które nie jest określonym przez nas oficjalnym campingiem).
Wyglądając za okno z zadowoleniem stwierdziłem, że po pierwsze, poniosło nas w górskie rejony Toskanii i płaskie okolice Florencji mogliśmy podziwiać z pomiędzy uroczych serpentyn górzystych łańcuszków. Oraz spomiędzy różnobarwnych zderzających się ze sobą krain. Tu kończyły się połacie lasów cedrowo-piniowych soczyście zielonych mimo upalnego lata, tam z kolei skraj wydarty był przez waleczny bezkres płomieniście pomarańczowych makchii z różnymi odcieniami brązów-bezlitośnie wypalone słońcem. Aż w końcu po horyzont zlane z podszytą słońcem szachownicą pól uprawnych, gdzieniegdzie dostrzec można było, pojedyncze ceglane domki, z charakterystycznymi czerwonymi dachami, oraz chochoły zatknięte na palach smagane wiatrem, takie same jak nasze w Beskidach czy Bieszczadach. Helios był już wystarczająco wysoko, by rozgrzać całą okolicę i bawić się jej kolorami tworząc ciekawe cienie i złudzenia. Maciek zachrapał, poczułem pot na skroni, w końcu siedzieliśmy od wschodu. Po pewnym czasie któryś raz z kolei usłyszeliśmy łoskot hamulców, za oknem czarne litery na zadbanym kremowym budynku stacji głosiły Vicchio Zebraliśmy manatki i ospale wytoczyliśmy się na peron. Okolica stacji była zabudowana i trochę zalesiona, toteż słońce zniknęło nam z pola widzenia. Stacja była pusta cicha i ziewała razem z nami, bądź co bądź było bardzo wcześnie. Trochę mglisto, trochę parno (w nocy chyba padał deszcz). Szliśmy po kostki zanurzeni w tej mgiełce jak gwiazdy rocka, to dodawało tym chwilom mistycyzmu. Przemierzając kolejne uliczki i ganki (miasteczko wydawało się bardzo skoncentrowane, niemal ciasne), raz po raz zostaliśmy liźnięci słońcem, jednakże na tyle rzadko, że zaczęliśmy się trząść. Gdybyśmy nawet chcieli kogoś zapytać o drogę, to nie bardzo mieliśmy w czym wybierać, każdy szanujący się Włoch spał a każdy nie szanujący się turysta spał snem kacowym. My natomiast szliśmy na czuja i nie zawiedliśmy się, ponieważ po niedługim marszu, trafiliśmy na rozległy teren ogrodzony siatką, skrzydła starej, koślawej bramy zapraszały otwarcie a napis głosił Camping Vecchio Ponte (nazwa bezsprzecznie pochodziła od Florentyńskiego Mostu Złotników nad rzeką Arno).
Z lewej strony mijamy campery, przyczepy, namioty i kierujemy się w stronę budynku wyglądający na główne i jedyne zabudowanie na tym terenie. Okazuje się, że można przejść na przestrzał mijając coś w rodzaju recepcji, która w chwili obecnej i tak była nieczynna a do otwarcia zostało ok. godziny. Poza zaryglowanym okienkiem i ladą, minęliśmy jedynie starą dyktę z cenami lodów, wyblakłą i zdezelowaną. Przechodząc przez budynek dotarliśmy do głównej atrakcji prezentowanej na ich stronie internetowej czyli dużych rozmiarów basen z czyściutką i jak się później okazało ozonowaną wodą (od chlorowanej różni się tym że nie podrażnia oczu, można bez obaw pływać z otwartymi ślepiami które później nie są czerwone ). Zerknęliśmy na zegarki zrzuciliśmy plecaki grzbietów. Następnie złożyliśmy sobie po białym, kostropatym leżaku z pośród stosów pod oknami i wyciągnęliśmy się nad brzegiem basenu nastawiając budzik w telefonie na za godzinę Znów mieliśmy słońce, woda szumiała a my leżeliśmy już nawet nie w drzemce, tylko w ciągnącym się w nieskończoność oczekiwaniu, bo teraz byliśmy kimś w rodzaju intruzów i bardziej podobała nam się perspektywa rozłożenia namiotu i wielu godzin nieprzerwanego snu, regeneracji..
W końcu rozległ się pisk alarmu zwlekliśmy się z leżaków i stanęliśmy przed okienkiem mijanej wcześniej recepcji. Właścicielami byli Marokańczycy, czas to pieniądz, więc duży, śniady recepcjonista nie spóźnił się. Powiedziałem w skrócie telegraficznym że rezerwowałem miejsce na nazwisko Ferdek, że Polacy, numer rejestracji taki i taki. Facet bez pośpiechu przejrzał swoje papiery i uśmiechnął się nieznacznie, i bąknął że wszystko się zgadza. No to zbombardowaliśmy go pytaniami: czy jest prąd?, czy są łazienki?, czy każdemu przysługuje basen?, gdzie są łazienki. Gościu zamrugał oczami, zmarszczył brwi i nabrał oficjalnego tonu automatycznej sekretarki Jest godzina 9, doba hotelowa zaczyna się o godzinie 10.
Bez zastanowienia, zapłaciliśmy za nas obu z góry wysypując gotówkę na ladę. Wtem rozpromieniony i szczerze uśmiechnięty Pan znów przybrał dobrotliwy ton : ..co nie znaczy, że szanowni Panowie z Polski mieliby czekać godzinę, to absurd, łazienki męskie z lewej tuż przy wejściu elektryczne gniazdka przy każdym z sektorów, całodobowy basen z możliwością wypożyczenia leżaków za drobną opłatą ciepłe posiłki, lody napoje w sklepiku z prawej strony, teraz zaprowadzę Panów na miejsce gdzie możecie rozłożyć namiot.
Wskazał nam miejsce w pobliżu dużego campera, po czym odszedł pogwizdując, zostawiając nas z minami wesołego niedowierzania. Czasami zwyczajnie trzeba działać za pomocą impulsu. Namiot został rozłożony bardzo szybko, bo Maciek miał ze sobą Hannahowskiego seraka eskę (może i robię reklamę, za którą nikt mi nie płaci ale co tam :D) solidny, nieskomplikowany i wytrzymały namiocik, który podczas tej wyprawy zadebiutował w tej sytuacji. Plecaki wrzuciliśmy do środka, karimaty bezceremonialnie na ziemię, walnęliśmy na nie głucho jak dwie kłody i odpłynęliśmy na wiele godzin snem sprawiedliwego.
c.d.n.