Bardzo męczący dzień.
Wstałam o 4:20, w autokarze o 6, drzemka do pierwszego postoju, poparzyłam się kawą i boli mnie do teraz, Chorzów, planetarium, stacja meteorologiczna, Katowice, godzina przerwy, Burger King i mój wielki zestaw, trzy wykłady, do domu, w domu o 20.
Pomiędzy tym wszystkim przeżywałam okropną chorobę lokomocyjną, łącznie dzisiaj wzięłam 7 tabletek, mimo że normą są 4. Przy 3 na raz dopiero mi pomogło, w drodze do domu, bo w sumie jedyne co robiłam to siedziałam sama, śpiewałam sobie i patrzyłam na chmury i zachodzące słońce. Kilka osób było dla mnie niemiłych, klasowa elitka. Każdy się rozszedł, robił coś w swojej grupie, a że ja nie należę do żadnej, to przykro. Marcel pod koniec się zlitował i ze mną usiadł na ostatnie 20 minut i wytrwał w słuchaniu mojej muzyki + sun don't shine.
Dużo dzisiaj zjadłam, ogromnie dużo i również dużo rzeczy mi zostało, nie wiem co mam z tym zrobić, bo sama tego nie chcę nawet oglądać, a jak pokażę rodzicom, to się chyba trochę wkurzą, albo znowu się zacznie "a dlaczego nie mogłaś kogoś poczęstować" blah blah blah
Idę spać bo mega zmęczona