witajcie. dzisiejsza notka będzie nieco inna niż reszta, ostatnio tłumię w sobie jedną myśl i mnóstwo wątpliwości, w końcu postanowiłam że przeleje je tutaj, bo dłużej nie mogę tego przetrzymywać. napewno każda z nas, każda dziewczyna która się odchudza, słyszała te słowa 'uważaj, by nie przesadzić, anoreksja jest bliżej niż ci się wydaje'. w tym momencie wybuchałyście śmiechem i mówiłyście - 'ja i anoreksja? w życiu, tylko spójrz na ten tłuszcz!'. oczywiście, że ja też zawsze tak mówiłam, ba, nadal mówię. do celu jeszcze 4kg, cholernie się z tego cieszę, bo to 3 razy mniej niż na początku, malutkie 4, nie 12. być może już całkiem niedługo zobaczę ukochaną liczbę na wadze, ale co potem? nie mogę się doczekać tego momentu, a jednocześnie strasznie się go boje. co będzie dalej? przecież nie wrócę do dawnych nawyków żywieniowych, po prostu nie będe potrafiła zjeść czegoś słodkiego, i nie mieć po tym wyrzutów sumienia. nie mieści mi się w głowie żebym mogła kiedykolwiek zjeść całą pizzę, a potem nie wejść na wagę i nie załamać się nad własnym losem. to po prostu nie nie wchodzi w grę. wątpie też, bym kiedykolwiek skończyła co godzinę ściągać spodnie, stawać przed lustrem w samej bieliźnie i patrzeć, czy moje nogi schudły chodziaż o milimetr. to wszystko tak bardzo mnie przeraża. przez ostatnie tygodnie myślałam nad tym, że może mój cel, moja liczba na wadze jest zbyt duża, powinnam schudnąć dużo więcej, by wreszcie się sobie podobać. przeglądam wasze blogi, i porównuje wszystkie cyfry. 38, 40, 46...każda z nas wie czego chce. i każdej życzę by doszła do upragnionego celu i nie wpadła przy okazji w to wielkie bagno. właściwie nie, do tego świństwa się nie wpada, wchodzi się bardzo powoli, wręcz niezauważalnie. i napewno wszystkie o tym wiemy, ale mimo wszystko, bardzo chciałam napisać tą notkę, wyrzucić z siebie to, co męczy mnie od długiego już czasu. dziękuje tym, które przeczytały. ;*