1.09.14
Statystycznie rzecz ujmując, dwie trzecie wakacji za mną, po dziś dzień włącznie spędzanych z troską o rozrywkę moją - tak mniej, jak i bardziej ambitnych lotów.
Przeplatańcem z filmów, książek, gier i zbijania czasu na osiedlu przebiłem się przez gorące letnie wakacje ku trącącemu jesienią wrześniowi, kiedy to małe i większe szkraby zasiadają w szkolnych ławkach, a ja śmiecham i odsypiam weekend. W sumie notka jakaś pierwszego sierpnia powstać miała, gdy po fali upałów przeszedł relaksująco pochmurny dzień, ale...
Tak więc zaczął się wrzesień, a więc - jak zostało czas jakiś temu powiedziane - takie post-wakacje, a pre-studencki ogar (ta, naturalnie). Zaczął się z przytupem, albowiem weekendowym zwieńczeniem dotychczasowej laby imprezą urodzinową znajomego, hen, w dalekich Sokolnikach wyprawioną. Choć początkowo miałem pewne obiekcje (jak fakt, że połowy ludzi znać nie będę), to dość szybko, bo już w drodze, nabrałem optymizmu, zaś krótki czas potem konwój dotarł do celu. Stąd już wszystko się potoczyło z górki ku wspomnieniom, które zostaną na długo. Sam domek letniskowy, w porównaniu z tym, co miałem w głowie z wcześniejszych wyjazdów pod Tomaszów Maz., okazał się niemalże willą letniskową, następnie szybkim toastem otworzono urodziny, nawiązując nić porozumienia z nowo poznanymi osobami, po czym zabraliśmy się za rozpalanie grilla...
A właściwie, ku uciesze całego towarzystwa, zadania tego podjęła się Panda.
Żaden film dokumentujący to, co nadeszło, nie powstał (być że tym lepiej zresztą), po pewnym czasie jednak w rozpalanie grilla włączył się Majak, metodą prób i błędów starający się ratować to, co zmierzało ku nieurchonnej zagładzie. Ostatecznie, po poświęceniu całego opakowania brykietu oraz butelki rozpałki, jak i paczki chusteczek i dwóch gazetek reklamowych, po widowisku na które składało się kontemplowanie widoku ognia buchającego pod wiszącą nad grillem doniczkę (!) i operacji podgrzewania nad nim kawałków brykietu, jeden po drugim chwytanego między dwa widelce, po tym, jak dwoje naszych kucharzy naczelnych niemal zagasiło grilla wpierw gazetą, następnie zaś wspominanym już brykietem (!!), udało się zasiąść do karkówki i prowizorycznych burgerów, a stamtąd już w oparach piw i suchych jak wiór dowcipów przebalowaliśmy noc, po czym padliśmy na kanapy i pospaliśmy do południa. Drugi dzień przywitał nas paroma klinami, grupową sesją w badmingtona (na 10 rakietek), ilością "takiej w sumie lazanji" przerastającą nasze możliwości i byczeniem się na werandzie.
W końcu jednak trzeba było zwijać manatki.
Po 23 godzinach, konwój powrócił do naszej szarej, odrapanej, ukochanej Łodzi.