Słońce nie zachodzi już po środku okna, ucieka w ciepłą prawą stronę. Nie dziwię się , równonoc była już ponad mieciąc temu. Za tydzień egzamni "dojrzałości", a ja dopiero dziś poczułam stres. Zachowuję się, jakbym czekała na cud, chciałabym , żeby wiedza oświeciła mnie w krytycznym momencie.
Ludzie są , kiedy chcą, wiem to od dawna, ale uporczywie ubolewam nad sobą. Nie mogę patrzeć na własną twarz w lustrze, nijakość owładnia mnie. Najbardziej nie lubię swych blond włosów, znudziałam się sobie, znudziłam się światu. Pragnę zniknąć, zasnąć, zapaść się pod ziemię.
Jeszcze nigdy nie potrzebowałam tak bardzo wsparcia, tęsknię za jakimkolwiek ciepłym przytuleniem, głupimi słowami "będzie dobrze". Dzisiaj usłyszałam , że moje wszystkie zachcianki są spełnianie. Jeszcze bardziej zapragnęłam uciec, tylko w głębi zrobiło mi się cholernie smutno, że ludzie mówią, że jestem zła, właśnie ci ludzie, którzy nie powinni mi tego mówić. To nic dziwnego , że ta cała sytuacja dusi mnie.
Żyję w bagnie, wewnątrz pozostał resztki dawnych marzeń. Uparcie wierzę w tylko jedną ideę, która może stać się niemożliwa. A gdyby znalazł się ktoś, kto przywróciłby mi wiarę w ludzi....
Nie jestem zrozpaczona, nie jestem też emocjonalną księżniczką, po prostu straciłam marzenia i czepiam się tylko jedynego punktu, który może umożliwić mi sens egzystencji, który spierdolił mi sprzed nosa, kiedy go najbardziej potrzebowałam.