To było pewnego zimowego poranka. 2 lata temu. Tuż przed Bożym Narodzeniem. Wstałem z łóżka. Oczywiście lewą nogą, bo tak wygodniej z racji usytuowania mojej leżanki. Rodzice nakazali mi odśnieżyć chodnik pod oknami posesji. Poszedłem do piwnicy, wyciągnąłem rydel i porwałem się na śnieg. Naprawdę lubię to robić. Nagle mą czynność przerwał kolega, wykrzykując coś przez uchylony szyberdach swojego wozu. Jechał właśnie coś załatwić na miasto. E tam. Raz się żyje. Postanowiłem wsiąść do kolubryny i jechać z nim. Zahaczyliśmy min. o ZUS, a wracając ziomek dostał telefon. Jego koleżanka zakopała się w zaspie przy szpitalu. Raz, dwa i mamy ją. Udało się. Jak się okazało to nie wszystko, w aucie padł jakiś bezpiecznik. Nie mogli sobie z nim poradzić. Kolega pojechał z koleżanką do serwisu swoim autem, a ja z racji tej, że samochody w ogóle mnie nie pociągają poszedłem do sklepu na terenie szpitala. Kupiłem jogurcik i oparłem się o mur garażu. Vis a vis kostnicy – dodajmy.
Akurat owego dnia spory był ruch w tymże przybytku umarłych. Drzwi otwarte na oścież. Aż mi się zrobiło niedobrze i pozbyłem się jogurtu. Podszedłem kilka kroków do drzwi. Zobaczyłem trzy łoża na kołach z delikwentami przykrytymi bialutkimi prześcieradłami. Zdziwiłem się bardzo, iż nie było tam czuć woni rozkładających się ciał, a wręcz przeciwnie. Poczułem Ludwika, tego miętowego z limonką. I wszystko jasne. W środku była pani sprzątaczka, która starannie przemyła każdy milimetr kwadratowy płytek na podłodze i na ścianie. Pod kostnicę zajechała karawana, czarny Merc konkretnie. Patrzę, patrzę. Wbrew pozorom nikogo stamtąd nie zabierali, ani nie przywozili. Po prostu pan kierowca w czarnym ornacie wszedł do środka owego pomieszczenia. Założył rękawiczki. Ściągnął biały materiał z jednego z nieboszczyków. Następnie przyniósł z auta czarne manatki i ubrał go. Tego nieboszczyka. Zjawił się drugi pan. Nie wiem kto to był. Chyba fryzjer. Wszedłszy chwycił od razu mosiężne nożyce leżące na parapecie pod oknem i zaczął strzyc klienta. Tamten z kolei, który przebierał pacjenta, przyniósł z karawany buty meszty i włożył je na nogi umarłego. Zacząłem się wtedy zastanawiać co myśli taki człowiek pracujący przy zwłokach… i pogoniłem coś zjeść, z racji męczącego mnie poczucia głodu. To tyle.