Czas palenia świec, słuchania nostalgicznej muzyki i topienia smutków w herbacie z imbirem i miodem.
Jak wielu ludzi jest ze sobą naprawdę z miłości, jak wielu z przyzwyczajenia, a jak wielu "bo razem łatwiej"?
Ostatnio jakoś tak mnie to uderzyło. Dlaczego rezygnujemy z szukania prawdziwej miłości? Dlaczego odpuszczamy, myśląc "ach, w sumie znam ją/jego tyle lat, bądźmy razem, bo przecież już nic lepszego mnie nie spotka"? Dlaczego tak bardzo się boimy? Dlaczego przestajemy wierzyć w miłość?
Sama jakiś czas temu miałam rozsterki z cyklu "a może dać sobie szansę i spróbować rozwinąć tą znajomość". Trzymało mnie ze dwa, może trzy tygodnie, aż emocje opadły, rzeczywistość wróciła na swoje miejsce i już miałam znowu pewność, że nie, to NIE JEST dobry pomysł. Bo koniec końców każde z nas byłoby nieszczęśliwe, choć sądzę, że z różnych powodów.
Pewnie, że dobrze jest mieć kogoś, kto zawsze jest obok. Zostaliśmy zaprojektowani do życia razem, nie pojedynczo. Nikt nie lubi być zbyt długo sam. Za zimno się wtedy robi. I życie jakieś cięższe się wydaje. Ale wraca wtedy myśl "nie, nie za wszelką cenę". Nie odbiorę sobie i tej drugiej osobie szansy na poznanie prawdziwej drugiej połówki.
Może to brzmieć głupio i sztampowo, ale no. Tak jest.
I choć z biegiem czasu coraz mniej we mnie wiary, a coraz więcej rozczarowania i zrezygnowania, to wciąż nie do końca potrafię się pogodzić z samotnością. Nie wiem, może powinnam, a może nie.
Nic mnie tak nie przeraża, jak myśl o wracaniu do pustego mieszkania i nie mam tu na myśli brak ludzi.
I ciągle słyszę "jesteś taka młoda, całe życie przed tobą, przesadzasz".
Może i przesadzam. A może jutro potrąci mnie tramwaj i to życie się skończy. A może spotkam kogoś, kto złapie mnie za rękę i już nie puści.
Kto ma pewność, co przyniesie jutro?
I decided this morning I don't want to be The Man on Mars.
Zasłuchuję się w Universal Migrator Ayreona. Jak zwykle geniusz, aż głupio, że tak późno za ten album się zabrałam.