Nieprzyzwoicie leże sobie w łóżku, choć dochodzi 13. Jestem po pierwszym weekendzie w pracy, intensywnym tak mocno, że wolne poniedziałki doceniam sto razy mocniej. Stopy dalej pulsują przyjemnym bólem, a i tak myślę ciągle o tym, żeby pójść razem pobiegać kiedy On wróci z uczelni.
Właśnie zorientowałam się, że obchodzę dziś imieniny! Śmieszna rzecz, nie pamiętać o własnym święcie. Dorosłość?
Pogoda za oknem się zmienia, w stronę tej bardziej ciepłej. Nie ukrywam, że nie sprawia mi to radości. Gdzie moje senne, zimne poranki? Jeżeli już narzekam to wspomnę chyba, że wkurza mnie nasz Sheraton. Nie jestem stworzona do dzielenia domu z obcymi ludźmi, zdecydowanie.
Wróciłam do picia kawy. To oznacza jedno- wrzuciłam najwyższy bieg. Jestem już zmęczona uczelnią i sesją ciągłą, która uwiesiła się mojego ramienia od kwietnia. Mówię to z całym szacunkiem do mojej umiłowanie psychologii.
Zastanawiam się czy swoje ambicje przepłace jedynie satysfkacją? Ilość ról, które niosę na swoich barkach trochę ciąży. Wszędzie chce być idealną. A ideałów nie ma. Ot, co.
P.S
A i za rozmową przy herbacie z teściową tęsknie. No i za jej ogrodem i leżakiem.
P.P.S
Aaa Babcia zadzwoniła z życzeniami, hah.