Minęły trzy lata, więc Rysia, (jak mocno opóźniony bumerang), planuje powrót do Warszawy.
Na studia się dostała i napawa ją (mnie) to głębokim przerażeniem.
Równym przerażeniem napawają mnie jedynie śmieci pod zlewem, które trzeba POSEGREGOWAĆ.
Jestem bowiem sama w domu i - wbrew moim oczekiwaniom - sama też tworzę bałagan.
Jak dotąd posądzałam o to całą moją rodzinę, psa, kota i przyjazne Leszczyńskie duchy.
Dupa. Są śmieci. Są brudne naczynia. Ja nie potrafię żyć w takim syfie. Kurde.
W sumie to nie jestem taka całkiem sama. Jest ze mną D.S i często wpada Emil.
I tu dygresja. Kiedy jest nas cała piątka (tata, mama, BB, Neś, ja) i ugotuję... załóżmy na to, ogromną zapiekankę z cukinią, szpinakiem i fetą - mogę się nią żywić przez dwa dni.
Dzisiaj (wczoraj) także zrobiłam ogromną zapiekanę z fetą i resztą. I zniknęła. W ciągu dwudziestu minut. Nie został ani plasterek cukinii.
Zasechł mi chleb.
Nie mam nic do jedzenia.
Głoduję.
I cierpię.
Muszę karmić psa i sprzątać kuchnię.
Codziennie.
Nie ma, że BB.
Załamują mnie te studia. Załamuje mnie fakt, że dopiero we wrześniu mogę meblować pokój. I to, że będę mieszkać z P., którego tak naprawdę wcale nie znam. I to, że jestem taka dziecinna i bezbronna, jeśli zabierze mi się dom. I że potrzebuję tyle czasu na aklimatyzacje. I to, że nie potrafię opuścić strefy komfortu.
Dobra, ogólnie sama siebie załamuję.
Chwilami żałuję, że nie poszłam na bezpieczną polonistykę, gdzie wszystko byłoby dobre i znajome.
A potem stukam się w łeb.
Rysia, idiotko.