Miłość...
to najgorsze uczucie, którym mogłem Cię obdarzyć.
Przed tą chwilą, w której mój świat zawirował
życie nasze toczyło się zwykłym rytmem.
Nie dręczyły nas żadne problemy,
nie baliśmy się upokorzenia.
Zresztą... Ty dalej nie masz się czego bać.
Żyjesz jak dawniej, bez poczucia winy,
które rozpala do bólu moją duszę.
Wypala ją, aby z czasem znikła.
Wtedy przykryje ją kurtyna skłębionego kurzu,
który ukryje to, co było...
to co było, lecz nie skończyło się szczęśliwie.
Wręcz przeciwnie...
nie mi było pisane szczęśliwe zakończenie,
radość zwycięzcy.
Przypadły mi jedynie łzy goryczy,
które łykałem w trakcie biegu do najbliższego sklepu.
W nim kupiłem butelkę whisky,
tą samą, którą opróżniam pisząc te słowa.
Mocny alkohol najlepiej zabija ból.
Nie pozostaje po nim nawet najmniejsze wspomnienie.
Jednak... Gdy budzę się dnia następnego,
moją głowę i duszę niszczy inny ból.
Kac, zarówno moralny jak i alkoholowy,
miesza się z bólem serca, który szybko nie zniknie...
Najciężej pogodzić się ze swoją porażka.
Bo któż lubi przegrywać?
Lecz to nie był przegrany mecz.
To przegrana szansa życiowa, nadzieja na lepsze jutro.
Brak perspektyw przytłacza każdego, nikt się nie ocali.
Czy po deszczu znów wyjdzie słońce?
Niestety, po raz kolejny w to nie wierzę...
przykro... Lecz pogódźmy się z losem, szukajmy szczęścia dalej.
Ale nie teraz, nie tu. Bo czy warto?
Nie warto! Bo któż chciałby po raz kolejny runąć w dół?
I wspinać się dalej, ku słońcu. Ku szczytowi życia.
Aby znów z niego spaść...
Słit focia ze stancji Jacoba. Dzięki wszystkim!
PS Tak, sam to pisałem...