Zważyłam się przedwczoraj i pokazało 66,3 kg. To jest niemożliwe. Naprawdę nie wiem, jakim cudem nie przytyłam po moim ostatnim objadaniu. Pochłonęłam mnóstwo czipsów, czekolady i nawet pizzę! Chyba cały wszechświat chce bardziej schudnąć, niż ja sama.
Póki co nie wiele nauczyłam się na studiach, ale zapamiętałam, że jak coś nam nagminnie nie wychodzi, to zazwyczaj przez to, że sami podświadomie tego nie chcemy i unicestwiamy wszystkie swoje działania. To sposób na odreagowanie lęku. Lęku przed tym, jak będzie, gdy już osiągniemy nasz cel. Bo przecież jak osiągniemy już cel, to pozbędziemy się wszystkich korzyści ubocznych, które czerpaliśmy z dotychczasowej sytuacji. W przypadku ludzi mających problem z wagą jest tak nagminnie. Bo nadmierne kilogramy to system obronny. Przed ludźmi, przed bliskością, ale w moim przypadku akurat przed samą sobą. Bo przecież jak schudnę, to nie będę mogła już mówić "nie lubię siebie, bo jestem gruba". Nie. Będę musiała wreszcie zmierzyć się z tym, czemu tak naprawdę siebie nienawidzę. I waga zawsze stanowiła dla mnie świetną wymówkę. "Jak schudnę to na pewno będzie dobrze". "Jak schudnę na pewno będę się akceptować". "Jak schudnę na pewno ktoś mnie pokocha". "Jak schudnę, to praktycznie nie będę miała żadnych problemów". Ale ja przecież dobrze wiem, że już kiedyś byłam chuda, i NIC się nie zmieniło. Nie przestałam się nienawidzić, nie zaczęłam się akceptować, nie było lepiej. I dlatego przytyłam z powrotem, nabawiając się przy tym mojego cudnego BED, które w sumie aktualnie uważam już za częściowo zwalczone. Dzięki temu, że tu pisałam. Dlatego nie przestanę, i będę pisać dalej. Bo uświadamiam sobie dzięki temu takie rzeczy jak to, co napisałam wyżej. Najgorsze jest to, że ja już od jakiegoś czasu jestem tego świadoma, ale to nie zmienia faktu, że nie potrafię nic z tym zrobić. Wiem, że prędzej czy później będę musiała iść na terapię i dowiedzieć się, dlaczego samej siebie tak bardzo nie cierpię, ale póki co wybieram "później".
Wczoraj zaczęłam pisać pracę, którą mam oddać jutro o północy. I nawet nieźle mi się zaczęło pisać, pomijając fakt, że usypiałam. I nie mogłam wtedy zrozumieć, dlaczego zaczęłam tak późno, dlaczego nic nie zrobiłam przez całyyy dzień. Przecież jakbym zaczęła wcześniej to już dawno bym to skończyła. W końcu poszłam spać po napisaniu 1,5 strony z obietnicą, że dzisiaj będę pisać cały dzień i szybko skończę. I wiecie, co? Nie napisałam jeszcze ani słowa. A jest godzina 22:35. CZEMU JESTEM TAKA BEZNADZIEJNA?
Ech. Jutro chyba zrobię zdjęcie wagi, jeśli uda mi się wstać. W czwartek się z wami żegnam na weekend, bo wybywam do Oslo. Mam nadzieję, że jakoś to wszystko się potoczy...