Zupełnie znienacka, z zaskoczenia ogarnęło nas lato, słoneczne, gorące [choć wietrzne] lato serc i umysłów. Takie, które mimo świadomości niedoskonałości zycia nie pozwala dopuścic do zwątpienia, do słabości i braku wiary w szczęśliwe zakończenia.
Wczoraj pozwoliłam sobie poczuć chwilę absolutnego oczyszczenia mimo lodowatości oceanu i śliskich skał [a co za tym idzie strachu przed złamaniami zamkniętymi i otwartymi - oj, miałam chwilami przerażające wizje swoich piszczeli między ostrymi głazami... ^^ ] dreptając ku falom, ciesząc się wzburzoną wodą i słońcem. Nie wiem dlaczego pierwsze w sezonie zanurzenie nóg w morzu/oceanie/jeziorze czy innym zbiorniku wodnym zawsze przynosi mi tak wielką radość i ulgę, rodzi we mnie dziecko i odrobinę [...] wariata.
Milford on Sea i Barton on Sea to na chwilę obecną jedne z moich ulubionych miejsc tutaj, w Anglii, która [jeśli słuchać plotek] jest szara, deszczowa i nudna - tam zatraciłam się kompletnie, w pierwszym pozwoliłam sobie zaszaleć, w drugim - wyciszyć się i rozmarzyć, dać się ogarnąć tej absolutnej błogości, którą niesie widok nadmorskich skarp i dźwięk rozbijających się o skały fal w duecie z przeraźliwym skrzekiem mew, skrzekiem, który nigdzie nie brzmi lepiej niż tam. Zawsze wiedziałam, że serce moje należy do morza, nareszcie mogę objadać się tymi widokami i dźwiękami do sytości.
Cudownie jest zapomnieć o tym, że większość czasu tutaj to istna wegetacja, praca, dom, komputer, spanie i tak w kółko. Piękna pogodo - pozwól mi żyć jeszcze jakiś czas. Proszę?