Czas, z nim już tak jest, biegnie bez opamiętania, bez chwili wytchnienia, w rytm budzików, odrastających włosów, pozalepianych dziur tworzywem miękkim, na pozór trwałym, ze skrajności w skrajność. Widzę dorastającą siostrę w czerni, która tak niedawno była moim przeciwnikiem w tapczanowych potyczkach.
Wchodzę do innych domów, ściany mają inne kolory, inne zabrudzenia, brak krwi kota, brak brzydkiej, kremowej tapety, pustka zastąpiona inną pustką, na szczęście moją.
Wyglądam przez okno, kiedy latarnia oświetla chodnik wierzę, że to już noc, kiedy spoglądam na niebo, wiem, że to ona, że nadeszła, a po niej przyjdzie dzień i tak kolejna noc, kolejny dzień, wszystko zogniskowane na moich oczach, zarówno na podłodze jak i na suficie świata.
Potem przechodzę kawałek, zaledwie kilka metrów żeby sprawdzić czy idę prosto, czy mogę stąd wyjść, nigdy nie udało się zaliczyć tego testu, więc wychodzę krokiem pijaka.
Tuż za drzwiami czeka na mnie czasowa niespodzianka, niska trawa, przygnieciona, suche drzewa i prowizoryczne karmniki dla ptaków, popękane żołędzie krzątają się pod butami jakbym deptał korony. Powietrze, zimne, wdziera się pod płaszcz, otula i chłodzi, jego dwie niskie sylwetki chwytają jednocześnie moje dłonie i przywiązują do siebie, idę tak krzyżem dopóki nie zacznę tracić czucia, wtedy zwyczajowo chowam dłonie do kieszeni (jedna dziurawa, druga pełna).
Chwilami zapominam, że to noc, większość ludzi śpi, co czterdzieste światło w cudzym oknie jest zapalone, wydaje mi się, że cała reszta zapomniała jak cenny jest czas i pali go w trakcie snu jak chrust w ognisku, dla ciepła.
Idę przed siebie, z potężną odwagą w głowie, bez strachu przed sobą i przed Bogiem, mijam samochody, niebieskie, czarne, czerwone i granatowe, mijam matowe i połyskujące w świetle lamp maszyny.
Stoją i czekają na swoich właścicieli do świtu, do następnego dnia, albo do kolejnej nocy, stoją i marzną, niczego nie widzą bo mają zamknięte oczy, stoją i śpią.
Mijam bezludne przystanki, nikt tu nie czeka na swój autobus, nie wypatruje ze zniecierpliwieniem godziny odjazdu na zegarku, a ja idę nie czekając na to co nigdy samo nie przyjedzie.
Powoli wpadam w letarg, powieki się lepią, zachodzą mgłą, ale nie poddałem się jeszcze, zaczynam biec niemal na jawie.
Coś stanęło na mojej drodze, więc i ja musiałem, nie dowiedziałem się nigdy czym lub kim było. Miałem zamknięte oczy.
Wiem, że było czarne i miało otwarte skrzydła, gotowe do lotu czy też ataku.
Nagle poczułem ukłucie igły, była ciepła, tak samo jak ciepły zapach krwi na szyi, spływała po ramionach, zbierała się na końcach palców i robiła 'plum' uderzając o ziemię.
Myśli stały się mętne, nogi kruche, upadłem na kolana, nie zabolało, chwilę chwiałem się w przód i w tył jak młode drzewko na wietrze, które nagle uderza koroną o ziemię, zanim straciłem przytomność zdąrzyłem zanucić 'idąc jesienną aleją szukam ciebie, mój przyjacielu dziś nareszcie jesteśmy sami w ten listopadowy wieczór'.