Bo podobno "najciemniej jest przed wschodem słońca". Lecz co nam przywodzi na myśl zachód? Mi się kojarzy z opowiadaniem "Coś się kończy, coś się zaczyna". I w sumie, jako taka metafora życia, tak jest. Kończy się dzień, zaczyna się noc. Hmm... Stawiając się w takowej sytuacji, można powiedzieć, ze miałem dwa zachody słońca ostatnio. Tyle, ze jeszcze żadna kurwa noc nie nastała, co jest całkiem irytujące. Mało tego, mój mózg ostatnio zaczyna przypominać Tacos De Sesos i nic póki co nie wskazuje, iż miało by się to zmienić...
Życie to pasmo zwycięstw i porażek. "I zapłakał Alexander gdy zobaczył ogrom swego królestwa, gdyż nie było już co podbijać." Tak, domena każdego zwycięzcy. Lecz nikt nigdy nie będzie spełniony tak do końca. Choć cele się różnią, każdy ma inne priorytety, to i tak ile byśmy nie osiągneli, to i tak nie będzie to 100%. To nawet dobrze, bo napędza nas to do działania. Stagnacji mówimy stanowcze NIE! Dążenie do pewnych celów sprawia, że jestesmy ludzmi wartymi wielu rzeczy. Robi z nas osoby w pewien sposób szlachetne. Szlachectwo to jest synonimem nieugiętości, która to nie pozawala nam zaprzestać działać. "Polak jestem, walczyć będę" jak to powiedział mój ceniony znajomy Pan Kacper. Niby takie to proste. Polacy walczyli na frontach, i wciąż muszą walczyć. Zgadzam się, lecz to wcale nie odnosi się do naszych czynów czy osiągnieć, powiedzmy sobie szczerze, paramilitarnych. Słowa zostały wypowiedziane w sytuacji podręcznikowo-życiowej. I jak najbardziej wydają mi się odpowiednie. Najwiekszym frontem amilitarnym jest oczywiście "Poziom Z" - czyt. związek. O co tu właściwie chodzi? A o to, moi drodzy, że gadać każdy potrafi. "Ble-Ble-Ble-Ja-Swoje-Wiem". A ile osób w sytuacjach cieżkich potrafi działać? Nie mówie tu o katakliźmie, czy obliczu swiecących azjatów (i azjatek, ku nieuciesze wielu europejczyków) tylko o kwestiach teoretycznie błahych, które z reguły pozostawione, tworzą coraz to nowe problemy i ciągną się za nami jak ogon za Żaberzwłokiem. Żeby zacząć działać na etapie pierwszym, naprawdę trzeba być osobą, która posiada to, nazwijmy to znów ładnie, szlachectwo. Co po niektórzy pewnie czują się teraz dowartościowani, sprawdzają drzewa genealogiczne i dzszukują się korzeni szlacheckich. Powiem wam, że to "szlachectwo" przynosi ze sobą tylko więcej złego niż dobregpo. Ze światem żyjecie w zgodzie, ale sami będziecie mieć zawsze wiele problemów, w których nikt wam nie pomoże...
Najgorzej. Zawsze, ale to zawsze jest druga strona medalu. I tu mi się przypomina cytat "Jeśli nie potrafisz wygrać, może to przegrana jest w Twoim stylu". Ironia i prawdziwość tego stwierdzenia, które jest nadwyraz uniwersalne czasem mnie dobija. Zastanawiam się, czy to może ja nie powinienem zmienić ligii. Może byćie w pierwszej lidze też nie jest moją tubytnością. Może jakiś spadek by się przydał. Czasem bywa tak, że jest się postrzeganym bardzo dobrze, lecz cele umykają same z siebie. Czasem "Coś się kończy[...]" bo tak chce, albo nie potrafi jasno na nic spojrzeć. Nie będę nikomu Pisma Świętego wciskał mówiąc "Czytaj i przejżyj kurwa na oczy" bo to sensu nie ma. Sam mesjaszem jestem raczej marnym, bo co to za mesjasz bez powołania... Tu raczej idzie o uświadamianie, że fizycznie jest się w jednym miejscu, a psychicznie wciąż daleko, a co za tym idzie, pewne rzeczy zostały daleko, nie są w mijscu bytności ciała postrzegane tak, jakimi były wcześniej. Jest to cholerny ból, na który osoba poszkodowana nie ma remedium, bo czym by ono mogło być? Połlitrówka? Fakt, czysta marki Ustronianka działa, troche koii ból, Tymbark "spod kapsla" też. Ale nic nie jest w stanie tego ukoić na tyle, cobyśmy byli w stanie normalnie funkcjonować. Ludzie prezentują nie raz postawę tak walecznych, że naprawdę chylę głowę. Weżmy takie przykłady jak choćby Oscar Pistorius, ludy Badjao czy nawet Alexis Thompson. Każdy boryka się z przeciwnościamu, lecz każdy daje sobie radę. Takich ludzi podziwiam. Nie mówię, że sam taki jestem, choć chciałbym, nieustannie próbuję, lecz moja dyscyplina chyba jest dla mnie za trudna do przebicia się...
Co by nie zrobić, to i tak zawsze wychodzi jak chce. A ja zostałem upomniany ostatnio, że czas to tylko rzeczownik. Myślałem o tym, aż przyjaciółka, bo chyba mogę Ją tak nazwać, powiedziała mi, ze czas to najcześciej remedium. I myślę, że to ona miała więcej racji. "Przyjaciółka?!" wielu spyta. Tak, wiem. To dziwne, ze między kobietą, a mężczyzną jest coś takiego jak przyjaźń. Tyle, że żeby być przyjaciółmi, trzeba umieć trzymać pewien dystans, który przekracza się tylko słowami, nigdy, ale to prze nigdy czynnościami. Tak więc przyjaźń wiekszość osób może sobie wsadzić głęboko, gdyż w końcu któraś ze stron, będzie chciała to przerodzić w coś większego. A to już zupełnie inna bajka, w którą ja osobiście zagłębiać się nie chce, gdyż jest to dla mnie scenariusz nie do pomyślenia. Bo co to za przyjaźń, gdy jedna strona myśli o łóżku... I dlatego wszystkie Kasie, Katarzyny i inne Groszki to zdecydowanie najlepsi przyjaciele :) (taka prywatna uwaga oczywiście! proszę się nią nie kierować!)