Ferie powoli się kończą.
Powinnam narzekać, że zaraz znowu się zacznie.
Zacznie się, a jakże. Mimo to powrotu do Toronto nie mogę się doczekać.
Może te słowa za jakiś czas staną mi w gardle, z reguły tak właśnie jest... ale pisałam już, człowiekowi się nie dogodzi.
Zawsze będzie jakieś 'ale'.
Tak bardzo brakuje mi słońca i zieleni.
Tylko tego chcę.
Zadymione bary doprowadzają mnie już do szału, już za dużo.
Kursowanie między domem, a pubami (z braku innych opcji) znudziło mnie do cna.
[Mówiłam już, jak ja kocham to miasto?]
Dlatego tak ciągnie mnie do akademikowej klitki.
Jednak muszę być sprawiedliwa, te trzy tygodnie były potrzebne.
Spanie najkrócej do 11, nadrobienie zaległości w książkach, ("Opowieść o złodzieju ciał" w końcu doczytana, Wiedźmińska saga w trakcie), błogie nic.nie.robienie.
I dobrze.
Przerwy było na tyle, żeby bez żalu wrócić do pracy.
A teraz?
Jeszcze tylko trochę, już niedługo będę czytała teksty w parku, albo właśnie tam... nad Wisłą ze zdjęcia.
Wszystko wyciągnie się do słońca, a powietrze zmieni smak.
Byle do wiosny.
Bo ile można do cholery...
_______________________________
A wiosny nima. Zawsze grudzień.
Nie rozpraszajmy jednak złudzeń.