Dryfuję po swoim życiu, zupełnie niepozornie, ukrywając moje zepsute, czarne wnętrze. Kto by pomyślał, że tyle pleśni jest w środku.
Chodzę grzecznie na psychoterapię od ponad miesiąca, na następnej wizycie mamy wyznaczyć z Panią cele (?).
Anyway, u mnie dalej bez zmian. I choć przez kilka dni już myślałam, że widzę poprawę, to prędko wszystko wróciło do mojej "normy".
Cały czas mam wrażenie, że siedzą we mnie dwie skrajne osoby, które wiecznie toczą ze sobą spór. Mam ich dość, chcę obie z siebie wyrzucić... ale nie mogę.
I niby na co dzień funkcjonuję normanie, chodzę na uczelnię, uczę się (i to dużo), jak trzeba to sprzątam, jedynie trochę zmęczenie większe. Ale wydarzy się jedna głupia rzecz, błahostka dnia codziennego, a mnie ona uderza jak największa tragedia. Uderza, uświadamia moją nieudolność do życia, do dorosłości, do relacji, do funkcjonowania w tym świecie. A potem wylewają się myśli. Myśli totalnie nieadekwatne do danej sytuacji.
I zaczyna się od nawrzucania na samą siebie, na życie, brak jego dalszego sensu, brak nadziei na przyszłość, a kończy na myślach samobójczych. I to nie tak, że coś sobie zrobię. To są myśli, że nie chcę żyć, że żałuję, że się urodziłam, że chodzę po tym świecie, że kazdemu byłoby lepiej beze mnie, czasami sobie myślę, jak mogłabym to zrobić, czy napisałabym listy? czasami uderzają mnie obrazy w wyobraźni czynu już dokonanego. Ale wiem, że nigdy nie zebrałabym się na odwagę, nie zrzuciłabym też takiego ciężaru na najbliższych i w żadnym wypadku nie chciałambym rozgłosu w okół tego i dziwiących się ludzi.
Do następnego