Patrzyłam na życie, zaciskając zęby i próbując się nie rozpłakać. Poranki zaczynały się od "o kurwa...", a zasypiając myślałam "ja pierdolę...". Wciąż powtarzałam sobie: "W życiu musi być dobrze i niedobrze. Bo jak jest tylko dobrze to jest niedobrze". Każdy ma jednak jakąś wytrzymałość psychiczną. Niby nie ma się już wiary, ale oczekuje się cudu.
Osoby przychodziły, ale i odchodziły. Nikt nie zostawał. Z coraz większym rozczarowaniem patrzyłam na rodziców. Nie wspierali, wypominali, prawili kazania. Niby taka rola rodzica, ale czułam się jak małe dziecko, choć osiemnastkę dawno skończyłam.
Niespodziewanie wszystko zaczęło mnie denerwować, bo ileż można czekać.
Zakopywałam się na całe dnie pod kocem, bo myślałam, że samo przyjdzie.
Momentami szczerze śmiałam się z wszystkich porażek, ale w większości był to śmiech przez łzy, błaganie o pomoc lub rozpaczliwa próba zobaczenia jakichkolwiek pozytywów.
No i przyszło.
Przyjechał autobusem i nie wychodził z mojego łóżka przez kilka ładnych godzin.
Zaczęłam jeździć do niego.
On znowu do mnie.
I tak zaczęłam znowu żyć, miałam jakiś powód, by wstać z łóżka i czekać.
Tylko kurwa nie słuchałam intuicji. Że drań. Że ludzie się nie zmieniają. Że wykorzysta i zostawi. Że sam mi mówi wprost, że on się nie przywiązuje. Że mu miło, ale nic więcej. Że tylko przyjaciele z korzyściami.
Godziłam się. Miałam za słabe serce dla niego. Chciałam mu gwiazdkę z nieba upierdolić i owinąć w kolorowy papier. Przyczepić sobie wstążkę do dupy i podać na tacy. Wciągnąć narkotyki nosem i zachwycać się obecną chwilą, bo "yolo", "memento mori", więc "carpe diem". No i było karpe dijem jak skurwysyn, tylko potem płacz w poduszkę, bo chuj nie zadzwonił, nie napisał, a jak napisał, to nie zapytał co u mnie.
Sięgnęłabym dna dla niego i zrobiłabym to z uśmiechem na ustach.
Nie było żadnej wymiany na poziomie równowagi, że on tyle daje co ja, a ja tyle biorę co on. Mówiłam sobie, że psychologia wciąż podaje teorię, a nie praktykę i w rzeczywistości jest różnie, i nie ma co zajmować się takimi szczegółami... I nie zajmowałam się. Stawiałam przecinki zamiast kropki. Chciałam go uratować, bo w nocy był jak małe bezbronne dziecko, przytulał się do mnie i nie chciał mnie wypuścić, a mi serce miękło. Czułam, że tylko ja go mogę wyleczyć z tej jego rzekomej bezduszności, bo bezduszny wcale nie był, miał przebłyski swojej uczuciowości i to mi wystarczało jako argument.
Tylko zapomniałam, że nie każdy tonący potrzebuje ręki.
Żyłam nadzieją, ale w końcu prawda do mnie dotarła w jakimś zwolnionym tempie. Usiadłam i tak zostałam. Przerażona, rozczarowana, znerwicowana, zalękniona. Kolejny już raz miałam poważne myśli samobójcze. Myślę jednak, że wizja tego ile wysiłku włożyłam w to, by faktycznie żyć, oddychać, funkcjonować, nie pozwoliła mi tak łatwo się poddać.
Kiedy zaczęłam funkcjonować w miarę znośnie, kolejna informacja zwaliła mnie z nóg.
Kiedy kochasz, możesz wszystko. I naprawdę, zrobisz wszystko. Jeśli miłość jest szalona, to nie patrzysz na innych, nie patrzysz czy to mądre, czy głupie, po prostu to robisz, często nieświadomie. Możesz zabić i nie mrugniesz okiem. Wszystko dla tego jedynego.
Ech.
"Tego jedynego".
No ale robiłam WSZYSTKO.
Dom porzuciłam, marzenia porzuciłam, zainteresowania porzuciłam, własne zdanie porzuciłam. Siebie bym zabiła dla niego. Wycięłabym nerkę dla niego, kurwa, żywcem.
Ale kiedy dociera do ciebie, że druga osoba poważnie okłamuje cię od ponad roku, dzień w dzień, prosto w oczy bez mrugnięcia okiem, bez zająknięcia, głupiego uśmiechu, nie ma bata. Zejdziesz. Otrzeźwiejesz. Przestaniesz szaleć.
No i znowu usiadłam.
Zrozumiałam jak bardzo przestawiałam "on" nad "ja". "My" też było ważne, ale "on" ważniejsze. Dotarło do mnie co ja sobie kurwa zrobiłam. Opadły mi klapki z oczu. Zabolało, nie mówię, że nie... ale zaczęłam być wdzięczna losowi, że przyniósł mi co przyniósł. Zaczęłam mówić z większą stanowczością, co chcę, co mi się podoba, a czego kurwa nie ruszę na kilometr, bo do tej pory słabo przechodziło mi to przez gardło. Zaczęłam siebie bardziej szanować.
I stał się cud. Bo znalazły się osoby, którym odpowiada moje zdanie, moje marudzenie czy to, że mam gorszy dzień.
Stał się cud, bo pojawił się taki Superman, który przywrócił mi wiarę w męską populację. Bo dba, troszczy się, szanuje, dzwoni, pisze, przytula, ociera łzy, słucha, rozumie, pamięta. Jest taki jak ja. I nie jest żadną pizdą w rurkach. Nie spierdoli przed atakującym mnie kolesiem. Jest moim najlepszym przyjacielem, który mnie kocha.
Codziennie dziękuję Bogu za niego.
Cudem jest przywrócić komuś wiarę w życie, w miłość, w drugiego człowieka, kiedy nie wierzy się już w nic.
Inni użytkownicy: ashwagandamossniktkitkrzysiekszukadziewczynydveidmnxxx3martamarta95logigomajapolakxdmaximuss11gorcziii
Inni zdjęcia: 1541 akcentova944 photoslove25Kolarka czy kolarzówka ? ezekh114niedzielnie locomotivLisek ajusiaAlpy ajusiaEhh patusiax395Ja ajusiaTrw damianmafiaAqa park bluebird11