Ja to potrafię mieć naprawdę absurdalne pomysły. Żeby o tej porze wydurniać się na photoblogu? Tak bezkarnie, pod osłoną nocy? Do tej pory miałam przynajmniej czelność robić to w biały dzień. Wiecie, żeby nie utrudniać sprawy policji. W końcu w wirtualnym więzieniu muszą wyczekiwać mnie z prawdziwym utęsknieniem, nieprawdaż? Tak na serio to przylazłam tutaj, bo wiem, że będę miała trudności z zasypianiem tak jak noc, dwie, czy nawet trzy noce wcześniej. Bo przecież jutro Sylwester, a ja nie mam co na siebie włożyć! Hyhy. Tak na serio to za dużo ostatnio rozmyślam. Och no bo jejku. W te święta zabrałam się do pisania mojego fanfika o kryptonimie RWSHM i nawet wylazłam z tej czarnej dziury. Po przeczytaniu trylogii Suzanne Collins (taak, oczywiście, że mam ją na własność. Tata będzie mi robił osobną półkę na moje książkowe trofea, hyy?) bardzo ciężko było mi pisać coś w trybie przeszłym, dlatego musiałam wszystko zmieniać, rozumiecie?! Całe 31 stron pisane 13 Timesem! No i w sumie nadal nie wiadomo o co mi konkretnie chodzi. Nieważne. Po prostu znowu mam pusto w głowie, no i muszę po nocy myśleć, co z nią mam zrobić. Chociaż mniejsza o tego fanfika. Ostatnio desperacko chodzi za mną wizja napisania czegoś całkowicie własnego. Lepszego czasu to nie mogłam sobie na to znaleźć, fakt. Czegokolwiek nie wymyślę, jest beznadziejną podróbą Suzanne Collins. W ogóle ciągle zastanawiam się, jak wpada się na pomysł napisania czegoś własnego. Chyba nigdy tego nie zrozumiem. Podobno Rowling to się śniło, a przynajmniej dementorzy. Pottera zaczęła pisać w bodajże kafejce albo w restauracji na skrawku serwetki. Canavan przeczytała w gazecie, czy tam obejrzała w telewizji materiał z wysiedlania bezdomnych ludzi, bo jakieś euro było czy coś i w taki oto sposób narodził się Czystka. A ja? Czegokolwiek dzisiaj nie obejrzę w telewizji, to na siłę widzę w tym jakąś inspirację, no to przecież chore. Czy tak się pisze coś własnego? Z desperacją?
Dzisiaj niezwykle męczyłam się z Tolkienem, naprawdę. Pierwsza część Trylogii poszła mi w miarę sprawnie, jednak są tam całe stronice słów, z których naprawdę nie wynika nic ciekawego i które po prostu męczą. Usilnie uaptrywałam także w Aragornie i Legolasie kogoś, kogo osobowość mogłabym adorować tak jak Snape'a, Finnicka, Haymitcha, Halta... kurde, ich grono naprawdę jakoś się skurczyło. Kogo jeszcze kocham?! O kimś zapomniałam! No niewaaażne. Oni wiedzą, że ich kocham. No. Więc szukałam, ale nie wiem, czy się doszukałam. Mam wrażenie, że ekranizacja jest naprawdę dobra, bo usunięto z niej to, z czym męczyłam się w książce. Tak chyba mogę powiedzieć też i o drugiej części. Dzisiaj strasznie się męczyłam. W ogóle to leżała nieruszana przez jakiś czas przeczytana w 3/4. Dzisiaj postanowiłam to domęczyć, żeby moje oczy miały jakieś zajęcie, bo przecież przedwczoraj skończyłam trylogię Collins i nadal nie mogę się otrząsnąć. Jejku, męczyłam się, naprawdę. Czytałam, żeby przeczytać, ale nie było to czyste wciągnięcie, ale determinacja. Doszłam do wniosku, że przytłaczają mnie te wszystkie nazwy i wymyślone języki. Męczyła mnie połowa książki, w której nie wiadomo gdzie ciągnęli się Frodo, Sam i Gollum. W ogóle to trafiłam na beznadziejne wydanie, w którym tłumaczą nazwiska hobbitów i nazwy ich wiosek, no litości. To nie był żaden Frodo Bagosz, tylko Baggins! I te rozważania Sama, w których nazywa Smaduła, który przecież jest Smeagolem - Śmierdziel, no przepraszam bardzo? No ale domęczyłam, żeby tylko przeczytać, przez co naprawdę nie wiem, o co w tym chodzi. W ogóle nie wiem, co to jest to oko Saurona, no naprawdę. Dowiedziałam się jednak, że te czarne kamienie to palantiry, jeśli się nie mylę. Ale naprawdę, nie ogarniam. To zbyt wymagająca książka jak dla mnie, a znowu Opowieści z Narnii są zbyt proste. Miałam znowu to czytać od deski do deski, ale jakoś też stanęłam z nimi. W gruncie rzeczy jest tam jednak za prosto, bo, jak przeczytałam w dedykacji, ta książka jest napisana w formie bajki na dobranoc, no więc czego się spodziewać?
Któregoś dnia obsmaruję ekranizację Głodowych Igrzysk. Pamiętam, że całkowicie nie przypadła mi do gustu, no ale może teraz coś się zmieniło. Nie zmienia to jednak faktu, że z książką będę zasiadać przed komputerem i patrzeć, co dokładnie przeoczyli. I będę wieszać na nich psy, a jakże. Nie będę chyba na razie wyjawiać refleksji na temat tej książki. Rana jest bowiem jeszcze zbyt świeża. Hyhy.
W gruncie rzeczy ta notka miała być podsumowaniem, bo chciałam, mówiąc szczerze, pozrzynać to wszystko od mojej większej siostry, no ale już mi się nie chce. Pragnę jedynie wyrazić zachwyt nad naszym polskim filmem "Vabank" oraz "Vabank II czyli riposta", bo mimika Jana Machulskiego zasługuje na statuetkę Pikującej Miotły, którą wymyśliłam w RWSHM. Hy! No bo ją kocham. Jego mimikę. Jest idealna pod każdym względem. To tak, jak z dykcją u Rickmana albo u Fiennesa. Albo tajemniczością u Akkarina. Albo z darem pisarek, które wkładają w usta postaci żarty, z których się śmieję. Pierwsze miejsce - Collins, drugie - Rowling, trzecie - Canavan.
Co do Sylwestra, to nie szukajcie mnie, bo robię sałatkę owocową i wyjeżdżam, nie znajdziecie mnie, absolutnie. Jadę do zamku Disneya spędzić tę rozszalałą noc z dwoma księżniczkami, a przy okazji stać się jedną z nich. I nie przywiozę wam ambrozji, ani mi się śni!
Ja też nie wiem, nie pytajcie.
Ale jutro chyba jednak jeszcze tu przyjdę i rozprawię się z 2012. Bo mu się należy za to, co mi zrobił, a już szczególnie za to, czego nie zrobił.