W sam raz na sanki, co? Ej, kto to kiedyś zapraszał mnie na jakieś sanki? Odpowiadać! Achm, no dobra, już wiem. Niewaaażne. Pierwsza gimnazjum, yeah. Wręcz niezapomniane czasy. "Misia-monia (jak to się właściwie pisze?) idziemy na sanki"? Hy, jassne.
Daawno mnie tu nie było. Chyba jakoś nie miałam ani czasu, ani potrzeby, żeby tu przebywać. W ogóle teraz to nawet nie mam czasu czytać, to straszne. Ostatnio jednak uparcie chodzi za mną wizja tej wspaniałej trylogii Suzanne Collins, naprawdę... Odkąd tylko ją zobaczyłam pewnego dnia w Empiku, nie mogę o niej przestać myśleć. Jest taka piękna, a w dodatku czuję się grzesznym molem książkowym, albowiem to moje pierwsze spotkanie z tytułowymi "Igrzyskami Śmierci" odbyło się za pośrednictwem ebooka, rozumiecie? Grzech! Ale zdobędę ją, zobaczycie. Miałam już wizję, że robię jakże artystyczną sesję okładki i wstawiam wszem i wobec na photobloga z podpisem "Jak wywołać właściwe jupilaaa". Propos photobloga, to mam wrażenie, że jakoś się sfejbucił. To okropne, czy wy wszyscy w ogóle umiecie bez niego żyć?
Nawet nie wiecie, jaką zrobiłam głupotę. Utrzymuję jednak, że to wina koleżanki, a koleżanka, że moja. Zachciało mi się olimpiad teologicznych. Oczywiście nie mogłam się do niej nie uczyć. Och, no i co z tego, że wiedziałam, że tak będzie? Co z tego? Teraz mam robotę na ferie, świetnie. Wiecie ile tego jest? Och, no nie wiecie, nieważne.
Nawet nie wiecie (to nie żadne bezmyślne powtórzenie, lecz anafora!) jaka jestem zbulwersowana. Oczywiście, że to ma bezpośredni związek ze szkołą. Tak, oczywiście, że chodzi o nauczyciela. No przecież, że od geografii! Nie wiem, czy tego już przypadkiem tu nie pisałam, ale chyba nie. Po prostu to zbyt oburzające, naprawdę. Bo miał być jakiś śmieciowy sprawdzian, prawda? Och, i co z tego, że był z tego samego co kartkówka. To naprawdę nie jest ważne. Oczywiście, przecież mnie znacie - uczyłam się do niego, przecież to oczywiste. Pani nie przeszkodziło to bowiem w postawieniu mi jedynki, no bo czemu i nie? Były takie beznadziejnie atwórcze zadania, naprawdę. W ogóle to z koleżanką spodziewałyśmy się jedynek, bo przecież dała nam jakieś maturalne kartki z końcowymi odpowiedziami, gdzie się zaznacza czy strzeliliśmy w a, czy może jednak poprawiliśmy to na d. No i my zaznaczyłyśmy po ludzku - zamalowałyśmy krateczki, no ale ona przecież wielce się zdziwiła, bo oczywiście trzeba było wziąć w kółeczko! Och, no i w ogóle to wiedziałam, że będę miała coś źle, bo mi wyszła jakaś dziwna piramidka z odpowiedzi, autentycznie. Było takie zadanie idealnie pasujące do charakteru mojej nauczycielki. Po prostu trzeba było wybrać odpowiedź najpoprawniejszą z poprawnych, logiczne, nie? Był ciąg przyczynowo skutkowy. Ja, oczywiście, wiedziona inteligencją napisałam, że skutkiem wzrostu ludności jest bezrobocie, jakieś grabieże, pogorszenie warunków higienicznych i coś tam jeszcze, ale oczywiście to była zła odpowiedź, bo przecież wynikiem pogorszenia się warunków higienicznych jest budowa nowych osiedli, prawda? Bo to logiczne! No i dostałam jedynkę, oczywiście musiało mi zabraknąć jednego punktu do dwójki, a moja koleżanka, która się nie uczyła, a której pomagałam dostała dwóję. Bo to przecież sprawiedliwe! No i w zeszły wtorek zdecydowałam się poprawić. Siedząc przed tą kobietą czułam się strasznie upokorzona i poniżona. Ona właśnie tak na mnie patrzyła. Z poniżeniem. No i dostałam jakąś tróję, no już nieważne. Naprawdę nie trawię geografii. W dodatku ta kobieta postawiła komuś czwórkę za dokładne przepisanie podręcznika. Bo to przecież niezwykle wychowawcze.
Po drugie ostatnio zaczęło wkurzać mnie PP. Przecież ta kobieta jest nienormalna! Tak dziwacznie się ubiera, naprawdę... pachnie tymi perfumami różanymi i nosi doczepiane włosy. Nieważne. PP zawsze mamy we środę przed 16. Na lekcji jesteśmy upominani średnio co kilka sekund. W dodatku PP to taki porywający przedmiot... Dostałyśmy z dziewczętami 5 za biznesplan, rozumiecie to? Byłam totalnie zaskoczona. Robiłam to po nocach, to było straszne. Miała ogromne szczęście, że to doceniła. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem totalnie oburzona. Bo przecież wszyscy głośno rozmawiają, a ja śmieję się cicho do koleżanki, bo przecież po historii mam głupawkę, tak? Ale ona przecież co tydzień musi mnie upomnieć, wyrażacie sobie? Bo przecież nie można się cicho śmiać, podczas gdy inni ryczą coś do siebie przez połowę klasy. Dzisiaj jednak przegięła. Byłam odwrócona do koleżanek, ba, to nawet nie było pełne odwrócenie. No i najzwyklej w świecie przysłuchiwałam się ich rozmowie, naprawdę tylko tyle! A ta jak nie powie: MO-NI-KA! Przestań wreszcie rozmawiać! No bo przecież prowadziłam dialog wewnętrzny, który zagłuszał cały ten gwar, prawda?
Historia jest najfajniejsza. Ouch, kocham mojego psora od historii. Nie wypada mi jednak się nad nim tak zachwycać. To po prostu nie przystoi. Nieważne. Dzisiaj jednak przyszedł do nas na lekcję taki inny historyk. Nawet nie wiecie, jak ładnie po nim pachniało! Przez kilka minut nie byłam w stanie bazgrolić notatek w totalnie zbazgrolonym zeszycie. Bo historia to taka typowa wykładowa lekcja. Ale jest fajnie. Będę ryczeć, że odejdę z tej szkoły. I z sali numer szesnaście. No i z naszej dwadzieścia trzy. Trzynastkę też lubię. Bo należą one do moich ulubionych przedmiotów, cóż. Nienawidzę za to 14. I wy dobrze wiecie, dlaczego.
No właśnie, miałam uczyć się do biologii. Bo przecież mam dwie tróje, a ja akceptuję tróję tylko z matematyki. Z geografii nawet nie akceptuję, mnie to po prostu wisi i powiewa.