Czy tylko ja jestem ofiarą 'przyjaciół na chwilę'? Jedni odchodzą, by na ich miejsce przyszli następni. Otwieram się na nich, próbuję wesprzeć słowami, których sam potrzebuję, chcę dać z siebie ile tylko mogę, by pomóc. I gdy tylko zaczyna być u nich lepiej.. odchodzą. Nikną gdzieś na horyzoncie, owijają się mgłą, która mnie od nich oddziela. A mówili : ,,jesteś kimś naprawdę świetnym, nie rozumiem, jak możesz być tak nieszczęśliwą osobą..."
Co robię źle..? Mój świat wypadł mi z moich rąk, upadł z wielkim wrzaskiem. Zakończył swoje istnienie. Przeżyłem apokalipsę. Przepraszam, nie chciałem...
Często myślę o tym, jak to się wszystko zaczęło. Jeszcze nie tak dawno szczęście rozsadzało mnie od środka, tyle godzin spędzonych w pocągach, te podróże były sensem wszystkiego wiedząc, co czeka mnie na ich końcu. Teraz nawet piosenki, których namiętnie słuchałem w drodze do mojego szczęścia bolą jak strzała wbita bezlitośnie w plecy.
Tęsknota, przywiązanie do ludzi, sentyment. Dobrze byłoby zmienić w sobie to, co ciągnie mnie ku przepaści. W tej ciemnej czeluści słychać głosy, które mówią do mnie - to moje myśli. Chcą, bym to zakończył, chcą mojej ofiary dla dobra innych i swojego. Każą mi spoglądać na mozaikę blizn, które dostrzegam w miejscach niewidocznych na codzień dla innych.. Te głosy chcą, by mozaika była większa, obszerniejsza, mówią, że malowanie daje ulgę. Do cholery, dlaczego to pomaga..
I wtedy słyszę drugi dźwięk, nieco przyjemniejszy, znajdujący się po przeciwnej stronie.. Głos czegoś, co umiera na samym końcu. Czegoś, czego jestem niezwykle głupim dzieckiem. Głos nadziei. Jak długo mogę jeszcze się go słuchać...?
Moja głowa to pobojowisko martwych myśli, dzięki wam, tymczasowi przyjaciele.
Nie chcę być normalny w waszym nienormalnym świecie.