jeśli był kiedyś taki czas, kiedy nie żałowałam tego, że TO jest FOTOblogiem, to chyba tylko wówczas, kiedy Aleksandra K. przesyłała najnowsze zdjęcia ze swoich sesji z początkującymi, kalekimi w rozmaity sposób, modelkami. no i może w listopadzie, któregoś tam roku wstecz, kiedy to jarałam się możliwością udokumentowania głupoty licealistek obwieszonych złotymi, choinkowymi łańcuchami.
do czego zmierzam - nie wiem, co mam wrzucać w pole zdjęcia, kiedy:
a) nie robię ich
b) nie bywam na nich.
koniec obwieszczenia, przejdę do głównego tematu.
skończyłam pobieżne czytanie naprawdę słabej książki. tak słabej, że aż zatęskniłam za pochopnie podarowanym (bo kupić pochopnie tej książki się nie da - każda bowiem decyzja jej nabycia jest czynem uświęconym z góry) egzemplarzem sprzed dwóch lat, zakupionym w jakimś, niby to miejskim, empiku. no i stało się, podreptałam do swojego pokoju, zasiadłam przed laptopem i rozpoczęłam poszukiwania Gaarderowskiej "Dziewczyny z pomarańczami". okazało się, że w internecie nietrudno szukać wspaniałej pomarańczowej okładki, choć w wydawnictwach, z dziewczyn, rządzi teraz ta bez pomarańczy, a z tatuażem. dwadzieścia złotych za książkę to cena, można śmiało powiedzieć, żadna. zwłaszcza, kiedy za tak marne wypociny jak własna praca dyplomowa, oprawiona sto razy trwalej niż "DzP", zapłaciło się w chwili jej wydruku kilkakrotnie większą sumkę*. takim oto sposobem stanę się, mam nadzieję, jej właścicielką. kiedy już odwiedziłam stronę jednego z internetowych wydawnictw, w moje, wirtualnie krążące po równie wirtualnych półkach, ręce trafiło kilka innych pozycji. są to książki, których zakup zawsze odkładałam na jakieś nieokreślone kiedyś, które do tej pory nie nastąpiło. po parokrotnym kliknięciu w miniaturkę sklepowego koszyczka z mojego dwudziestozłotowego rachunku zrobiło się nagle sto dwadzieścia, a i to przy przesunięciu kilku pozycji w czarne odmęty wcześniej wspomnianej listy. przycisnęło mnie te emocjonalnie, zwłaszcza, że musiałam pożegnać się po raz wtóry ze wspaniale wydanymi kilkoma książkami Kapuścińskiego, którego przecież wcale a wcale tak nie ubóstwiam, a tylko troszeczkę lubię (wmawiaj se). w moim małym łebku zapadła więc chyża decyzja o podjęciu się zarobkowego zajęcia. natychmiast powstał więc kolejny problem, na pewno nie tak odległy mistrzom literatury, bo materialny. gdzie? co? i jak? - zanim pomyślałam zabrzęczał telefon i uwierzyłam w moje dziurawe szczęście kolejny raz w życiu. tylko, szczerze, czy ja się nadaję do czegokolwiek po trzech latach studiowania? :]
*jestem święcie przekonana i niech mnie nikt z tej świętości za uszy nie wyciąga, błagam!, że Gaarder przy pisaniu "Dzp" nie zaznał żadnego z odcieni frustracji, jaki mnie, stojącej na starcie swojej kariery naukowej [taa, jasne], niejednokrotnie ogarniał od stóp do głów.
nienawidzę cię zawodzić tym, jaka jestem,
przy jednoczesnym wypełnianiu obietnicy
bycia właśnie sobą.
pomówmy o "zrób coś", czyli momencie całkowitego braku pomysłu na ulepszenie sytuacji, w której się znajdujemy. nie wiem w kierunku kogo mogłabym skierować owe słowa, no bo przecież najlepiej byłoby zrobić coś samemu i wziąć odpowiedzialność za cały ten shit z tym związany. tak, tak... zwłaszcza, kiedy nie potrafi się podejmować wiążących decyzji samodzielnie przy jednoczesnym osiąganiu jednego tylko skutku: zakończ teraz/usuń na zawsze. gdzie podziewa się logika, kiedy akcja serca przyspiesza? chyba idzie w pięty i odznacza się odciskiem, bo zrobienie kroku wcale nie jest przyjemne. "gdziekolwiek będziesz, cokolwiek się stanie" nie jest takie proste.
18 PAŹDZIERNIKA 2016
12 LISTOPADA 2015
8 LISTOPADA 2015
12 WRZEŚNIA 2015
21 GRUDNIA 2014
6 GRUDNIA 2014
18 LIPCA 2014
12 MAJA 2014
Wszystkie wpisy