Czasami czuję się jak owad, który leci sobie spokojnie i nagle wpada w sieć.
Na początku walczy, nie chce się poddać... wie, że ma jeszcze tyle rzeczy do zrobienia, że ma rodzinę, która go potrzebuje.
Niestety mimo ogromnych starań z czasem zaczyna mu brakować sił... traci nadzieję i poddaje się.
Czeka.
Czeka, aż może ktoś nadejdzie i mu pomorze, ale liczy się z tym, że po prostu pomoc może przyjść za późno i będzie umierać samotnie, w cierpieniu, które będzie dusić w środku, bo nie ma już nawet sił na krzyczenie, na okazywanie cierpienia.
A jego dusza będzie pękała na milion kawałeczków sprawiając przy tym ogromny ból.
A dzisiaj głównie woda, herbata i troszeczkę rosołu.
A wy jak tam się trzymacie?